Lało, jakby był to deszczowy wrzesień, a nie Wigilia Bożego Narodzenia. Mokry śnieg, który jeszcze rano zasypywał całą Polskę na wschód od Wisły, stopił się. Razem z nim zniknął cały potencjalny urok, jaki mogły mieć te święta. Tomasz jechał swoim Passatem ze stolicy, nie oszczędzając na prędkości. Droga ekspresowa S8 wreszcie zapewniała komfort szybkich podróży na Podlasie. Zmierzał do nowego domu swojej siostry, by spędzić ten wyjątkowy wieczór w gronie rodzinnym. Zapowiadało się na udane święta, bo szwagier Marek wreszcie doprowadził budowę do stanu, w którym mógł ugościć całą rodzinę.

„Szkoda tego śniegu, dzieciaki miałyby uciechę” – myślał Tomek, mrugając jednocześnie długimi światłami na, jego zdaniem, zbyt wolno poruszających się użytkowników lewego pasa drogi. Chciał być na miejscu jak najwcześniej, a spieszył się tym bardziej, bo musiał jeszcze zatankować paliwo gdzieś po drodze. Tak się składało, że sieć stacji, na której zawsze tankował na rachunek firmowy, miała swój najbliższy punkt dopiero w Białymstoku. Skręcił więc na najbliższą stację Orlenu, na której na szczęście nie było zbyt dużego ruchu i klientów. Od razu znalazł wolny dystrybutor, zatankował diesla w minimalnie potrzebnej ilości i poszedł zapłacić.

Stacja miała nieduży sklep, obsługiwała go dziś jedna młoda dziewczyna, która przywitała Tomka serdecznie. Ten wyjął kartę z portfela, chcąc zapłacić, jednak musiał przejść przez standardową procedurę obsługi klienta:

– Karta na punkty? – zapytała pracownica stacji, ale Tomasz odpowiedział przecząco. Nie wyraził też chęci jej założenia ani nie skusił się na duży baniak zimowego płynu do szyb. Przypomniał sobie jednak, że ma niewiele słodkości i może mu ich zabraknąć do prezentów przygotowanych dzieciakom.

– Zaczeka pani – rzucił do dziewczyny i ruszył do półki, na której królowały świąteczne słodycze, niby w promocyjnych, jak na stację benzynową, cenach. Nie zastanawiał się długo, wybrał kilka czekolad, trochę bałwanków i świątecznych mikołajów, a chcąc zachować różnorodność i wykonać stosowny do okazji szeroki gest, dorzucił jeszcze kilka paczek żelków.

– A dla pani też się coś należy – podsunął dziewczynie jedną z czekoladek – taki Mikołaj.

– Proszę dać spokój – odparła dziewczyna – Mikołaj o mnie na pewno dziś nie zapomni.

– To nic wielkiego – przekonywał jednak Tomek – cokolwiek dobrego. Taki dzień, a pani w pracy, bez nikogo.

– Oj tam, nie tylko ja dziś pracuję – odpowiedziała z uśmiechem, jednocześnie marszcząc czoło – poza tym klienci też są dziś inni, nie mam tak źle. Dziękuję i życzę spokojnych Świąt.

– Oczywiście, dziękuję i nawzajem – odparł Tomek, zabierając swoje zakupy.

Wychodząc na zewnątrz, musiał się jeszcze schylić po torebkę z żelkami, która wypadła mu z rąk, przy czym jego uwagę przykuła miska z psią karmą, która stała za stelażem z płynami do szyb. Przyspieszył tylko kroku, bo nie przepadał za podwórkowymi psami, więc ruszył dalej, wrzucił zakupy na tylne siedzenie i odpalił silnik. Mógł tylko obserwować pracownicę stacji, jak wychodzi z budynku, chyba tylko po to, by spędzić trochę czasu ze swym czworonożnym przyjacielem. Pies pojawił się nie wiadomo skąd, bardziej chyba był zainteresowany swoją opiekunką niż miską, bo zamiast jeść, skakał wokół dziewczyny i podszczekiwał. „Może i nie będziesz dziś sama, panienko, ale to nie to samo, co Wigilia z rodziną” – pomyślał sobie i ruszył w dalszą trasę.

Za Ostrowią Mazowiecką ruch się zmniejszył, dzięki temu Tomasz mógł dotrzeć szybciej na miejsce. Droga na Zastawie okazała się jednak prawdziwym wyzwaniem, bo o tej porze roku i przy aktualnej pogodzie trzeba było naprawdę uważać, by w niektórych miejscach nie ugrzęznąć w błocie. Tomek nie za bardzo się tym przejmował, w końcu samochód był w leasingu na firmę, a on chciał już tylko dojechać na miejsce. Przyjeżdżał tu już wcześniej kilka razy, znał drogę, mimo tego w pewnym momencie musiał tak manewrować w błocie, że chlapał po szybach samochodu. „Chyba nie pojedziemy moim na pasterkę” – przeszło mu przez głowę. Dojechał wreszcie, parkując gdzieś naprzeciwko domu, bo podwórko było zastawione flotą samochodów należących do jego bliskiej i tej nieco dalszej rodziny. Połowa z nich była równie zabłocona jak jego Passat, a coraz gęstszy deszcz powoli zmywał z nich brud.

Dom nie miał jeszcze skończonego ogrodzenia, więc Tomek zmierzał prosto do udekorowanych świątecznymi światełkami drzwi. Oświetliła go automatyczna lampa, nie zdążył chwycić klamki, bo drzwi otworzyła mu jego mama:

– Tomeczku. Jak dobrze, że dojechałeś – ruszyła do niego, wyciągając głowę i ręce ku niemu. Tomek od razu przywitał się z mamą, przytulając się i całując ją w policzek.

– Marek, Agnieszka… tacy zajęci. Ja otworzyłam, nie ma co – zaczynała swój potok słów – ale spójrz, jak tu ładnie, teraz nie widać, bo ciemno.

Rzeczywiście, nawet świąteczne oświetlenie i lampa nad drzwiami nie były w stanie pomóc w ocenie tego, jak wyglądało podwórko. Co do domu, można było zauważyć, że nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był to typowy dom, podobny do tysięcy budowanych w okolicy, i dało się zauważyć, że nie jest w pełni wykończony. Weszli do wiatrołapu, który oświetlała ledowa żarówka zwisająca swobodnie na kablu wystającym z sufitu. Od razu jednak dało się zauważyć, że nawet kiedy dojdą tu niezbędne elementy wykończenia, to niewiele się tu zmieni. Białe ściany i wbudowana we wnękę szafa zdradzały nowoczesny, ale ascetyczny charakter całości. Taki był cały dom Agnieszki i Marka, czyli ludzi, którzy zawdzięczali jego posiadanie wytrwałej pracy i realizacji własnych ambicji, jak na absolwentów Politechniki Białostockiej przystało.

Weszli z mamą do holu, który miał trochę dziwny rozkład. Mimo, że miejsce to było wprost połączone z dużym salonem, to oprócz schodów prowadzących na górę, wokół znajdowały się identyczne drzwi w liczbie sześciu. Każde były takie same, nieokreślone w żaden sposób i nie wiadomo, do jakich pomieszczeń prowadziły. Z tego wszystkiego Tomek musiał zapytać dyskretnie mamę:

– Nie wiesz, gdzie tu łazienka?

– Ha, ha – pani Aurelia zaśmiała się tylko – tu wszyscy mają ten sam problem. Tamte drzwi na rogu – wskazała.

Tomaszowi nie było jednak dane skorzystać z toalety od razu.

– Braciszku! – usłyszał swoją siostrę, która zmierzała w jego stronę z wyciągniętymi ku niemu rękami – Dojechałeś. Jak dobrze.

Tomek rzadko zaznawał aż takiej serdeczności z jej strony, połączonej z uściskiem. „To chyba przez te święta” – pomyślał sobie w duchu i mimo lekkiego zaskoczenia takim zachowaniem Agnieszki, dostosował się do sytuacji. Rzadko widywał ją też z założonym kuchennym fartuchem, bynajmniej nie wtedy, gdy uśmiechała się tak promiennie.

– Tomek przyjechał – zauważyła Monika, siostra Marka, która, jak widać, pomagała Agnieszce w przygotowaniach do Wigilii. Tomkowi głupio było przerywać to powitanie, a pójście do łazienki zeszło na drugi plan. Witał się więc ze wszystkimi po kolei, zmierzając powoli w stronę salonu i ustawionego tam ogromnego, chociaż słabo zastawionego jeszcze stołu wigilijnego. Większość gości zasiadała już wokół, wszyscy ubrani odświętnie, jak przystało na tak uroczystą okazję. Eleganckie, ale nie wystawne sukienki młodych mam i babć oraz koszule wciągnięte w spodnie opięte skórzanymi paskami zdecydowanie dominowały wśród mężczyzn. Gdzieś z kuchni dochodziły zapachy szykowanych potraw, a w rogu stała średnich rozmiarów choinka przystrojona w bardzo stonowany i stylowy sposób. Dominowały ozdoby w śnieżnobiałych i błękitnych barwach oraz preparowane i ręcznie ozdabiane duże szyszki. Przywitał się z Kacprem, mężem Moniki i jej rodzicami, czyli Stanisławem i Krystyną, ze swoim bratem Pawłem i jego żoną Elą oraz ich najmłodszą córeczką Irenką, która zawstydzona chowała głowę w ramionach swojej mamy. Ostatnia w kolejce była jego druga, najstarsza ze wszystkich, siostra Jola i jej syn Krzysztof. Zatrzymał się przy nich zdziwiony i zapytał, gdzie jest Michał, mąż Joli.

– Będzie niedługo. Pojechali z Markiem po sianko na stół.

– Nie może być Wigilii bez sianka – wtrąciła Krystyna.

– To racja – potwierdził Tomek i od razu dodał – przepraszam na chwilę – to wreszcie był ten moment, gdy mógł skorzystać z łazienki. Nie próbował nawet szukać swego, zapewne wyznaczonego z góry miejsca przy stole. Poszedł do tych drzwi na rogu, do łazienki oświetlonej kolejnym zwisającym z sufitu ledem, bo przy okazji dokładnie sprawdził, jak wygląda w lustrze i zrobił kilka korekt ułożenia włosów. Poprawił też ułożenie koszuli w spodniach, bo długa obecność w samochodzie wykrzywiła ją. Przypomniał sobie o prezentach i słodyczach, które miał w bagażniku i pomyślał, że dobrze byłoby coś z tym zrobić, póki dzieciaki w większości bawią się na piętrze.

Tomek znalazł w wiatrołapie duży parasol, więc mógł wyjść do samochodu, nie martwiąc się, że zmoknie. Pomogło mu to, że miał samochód z bagażnikiem kombi, dzięki czemu mógł schować się pod klapą i od razu posegregować odpowiednio upominki. Gdy kończył swoje porządki, na podwórko wjechało kolejne auto. To właśnie Marek i Michał wrócili z wyprawy po wigilijne sianko. Tomek od razu ich poznał, przerwał swoje czynności i ruszył w ich stronę. Zjawił się przy drzwiach kierowcy ze swoim parasolem niczym ktoś nieznajomy, kto chce zapytać o drogę.

– To nie Tomek? – zapytał tylko Michał, odpinając pas i od razu rozwiał wątpliwości gospodarza, który wyglądał na nieco zdezorientowanego tą tajemniczą postacią zbliżającą się do jego samochodu.

– Ha, ha! – zaśmiał się na początek Marek, wysiadając – Cześć! – podali sobie ręce. Marek przepadał za Tomkiem szczególnie. Lubili się najbardziej w całej rodzinie – O, jak dobrze, że przyniosłeś mi parasol – zażartował od razu.

– Nie tylko. Mam coś więcej. Tylko mi pomóż – Tomek postanowił wykorzystać sytuację, bo widział, że ciężko będzie mu zabrać się samemu z paczkami, które miał w bagażniku. Tym bardziej liczył na gospodarza, że pomoże mu w tym dyskretnie, szczególnie w obecności dzieci, które w większości wierzyły w św. Mikołaja. Ruszyli w stronę otwartego bagażnika.

– Poradzicie sami? – zapytał tylko Michał, który nie chciał bardziej moknąć.

– Weź tylko to siano – krzyknął Marek.

– Mam, mam – potwierdził Michał, stojąc już w drzwiach do domu.

W międzyczasie Tomek przebierał już w pakunkach, szukając tego najważniejszego w jego mniemaniu.

– To dla ciebie – wyjął wreszcie długą, podłużną torebkę z włożoną w środek litrową butelką wódki marki Finlandia.

– He, he! – znów zaśmiał się Marek – nie tylko dla mnie. Przyda się na jutro. – Spojrzał od razu na pakunki i zarządził – Dawaj z tym do kotłowni.

Obwiesili się torbami, jak mogli, udało się im przy tym ochronić pod parasolem i tak ruszyli do bramy garażowej, którą Marek właśnie otworzył z pilota.

– Mikołaj do prezentów jest wynajęty na dwudziestą. Wszystko z nim ustalone. Masz podpisane prezenty? – Marek starał się kontrolować sytuację. U niego zawsze wszystko odbywało się zgodnie z planem i tym razem również nie mogło odbyć się inaczej.

– Czekaj. Sprawdzę – Tomek nie miał zamiaru psuć planów gospodarza. Ten z kolei sięgnął na półkę nad piecem i podał mu cienkopis specjalnie przygotowany do znakowania paczek i toreb. Było ich tu już trochę, zajmowały większość betonowej posadzki w kotłowni. Tomek krzątał się przy tych, które przynieśli, starał się konfigurować je w odpowiedni sposób, by słodycze z zawartością alkoholu nie trafiły przypadkiem do dzieci. Pomagał mu w tym trochę Marek, ale wreszcie stwierdził – kończ już to, już grubo po siedemnastej, trzeba zaraz do stołu siadać.

– Dobrze jest – odparł tylko Tomek i ruszył za wychodzącym z pomieszczenia gospodarzem. Nie było już czasu na inne rozmowy.

Weszli nagle do części mieszkalnej jednymi z tych sześciu anonimowych drzwi, czym wystraszyli stojącą na środku holu babcię Krystynę. Ta natomiast właśnie wybierała się na piętro, by zdyscyplinować i zebrać wszystkie bawiące się na górze dzieci.

– Dość tego plątania się – skomentowała tylko lekko poddenerwowana – siadajcie już do stołu. Grzesiu! Halinka! – ruszyła w górę schodów, wołając wszystkich po imieniu.

– My szukamy Mikołaja – dało się słyszeć z góry w ramach prób dyskusji z babcią, co z góry nie miało szans na powodzenie.

Tymczasem gdzieś pomiędzy wigilijnym stołem a kuchnią stworzyło się jakieś większe zgromadzenie i toczyła się dyskusja na temat kompletnie niezwiązany z dzisiejszym wieczorem.

– No i myśmy myśleli, że on nam ten okap zainstaluje z tą rurą, a tu się okazało, że ona jest niepotrzebna – opowiadała o czymś Agnieszka, a większość słuchała jej z zainteresowaniem. – Okazało się, że ten okap jest od razu na wentylacji i mogliśmy tu zrobić tę półkę na świeże zioła, zaraz przy oknie – pokazywała Monice i Eli nową konstrukcję, wpadając przy tym, jak to się jej często zdarzało, w lekki samozachwyt.

– Może i nie, ale półka na pewno ładniej wygląda niż zabudowana rura – odpierała Agnieszka.

– Dawajcie tę kapustę. Potem pogadacie o domu – wtrąciła się w to wszystko babcia Aurelia. Chwyciła wielki półmisek z czymś w rodzaju bigosu i poniosła w stronę jadalni. – Panowie! Zapraszam do stołu. – Kobiety w kuchni przestały dyskutować i zajęły się właśnie usadzaniem przy stole dzieci, które zostały sprowadzone na dół przez babcię Krystynę. Wyglądało na to, że gdzieś przed godziną osiemnastą początek wigilijnej biesiady stawał się realny. Stół był w pełni zastawiony i nawet z jednej strony było widać, że pod obrusem znajduje się sianko. Ostatnie czynności przy stole i w kuchni dobiegały właśnie końca.

– Wszyscy są? – zapytała z uśmiechem babcia Krystyna. Wreszcie się udało, bo obok niej stał dostojnie jej mąż. – Zanim zaczniemy jeść, przeczytajmy Ewangelię i pomódlmy się wszyscy. – kontynuowała Krystyna z już bardziej dostojną i poważną miną. Jej nastrój udzielił się wszystkim zgromadzonym, nastała cisza, a każdy wstał z krzesła. Nawet figlarne dzieci zostały zdyscyplinowane przez rodziców i dostosowały się do sytuacji. Babcia Krysia przeżegnała się, a wraz z nią wszyscy obecni i zasiadający przy stole. Prowadząca sięgnęła po leżącą obok jej talerza Biblię, otworzyła na założonej stronie z fragmentem o narodzinach Chrystusa i tak zaczęła czytać:

– Gęęęę! Gę! – takie właśnie dźwięki wydobyła z siebie babcia Krysia. Wywołała tym totalną konsternację wśród zgromadzonej rodziny. Wszyscy spojrzeli najpierw na nią, a następnie na siebie wokół w milczeniu. Ona zaś próbowała jakby odchrząknąć, ale nie przypominało to w żaden sposób czegoś, co robi istota ludzka.

– Geeęę! – zabrzmiało to już tak przeraźliwie, a jednocześnie rozpaczliwie, że Biblia wypadła jej z rąk na stół, prosto na talerz z marynowanymi prawdziwkami. Ten zsunął się ze stołu, spadł na podłogę wraz z zawartością i rozbił się.

– Sssssssss! – chciała na to wszystko zareagować pani domu, ale to, co wydobyła właśnie z ust, przyniosło jej tylko okropny wyraz twarzy, w którym przerażenie mieszało się z wykrzywionymi ustami.

– Co się dzieje? – to pytanie skierowała szeptem Halinka do stojącego obok niej Grzesia, ale ten rozłożył tylko ręce, bojąc się otworzyć usta.

– Yyyiihhhaaa!! – zabrzmiał donośnie pan gospodarz uroczystego wieczoru, ale absolutnie nie było mu do śmiechu z tym końskim zawołaniem w tej uroczystej sytuacji. Tomek stojący obok chwycił w tym momencie Marka za ramię i również próbował coś powiedzieć, ale wyszło mu nic innego, jak tylko – Hhyyyuuu… urrr… wrrr – a brzmiało to jak jakieś wycie połączone z łagodnym warczeniem, przy którym nawet lekko wyszczerzyły mu się zęby.

Mała Irenka chwyciła się sukienki mamy i z przerażeniem spojrzała w górę, ale jej mama z lekko rozwartymi ustami rozglądała się po wszystkich i widać było, że stara się zrozumieć, co tu się dzieje. Dopiero, gdy jej córka wręcz uwiesiła się na sukience, oprzytomniała i postanowiła sprawdzić, co ona może powiedzieć. Najpierw chwyciła Irenkę pod pachami, powstrzymując ją przed zerwaniem z siebie sukienki, ale jednocześnie odwróciła głowę w stronę Pawła, próbując mówić, ale wyszło jej takie dyskretne, ciche: – Mee ee ee – więc postanowiła nie otwierać już ust. Usiadła tylko i chwyciła Irenkę, która wtuliła się w mamę, chcąc ukryć się przed wszystkimi i tą dziwną sytuacją.

Paweł natomiast postanowił w ogóle nie otwierać ust. Patrzył natomiast, jak rozwija się sytuacja, na to, jak zrezygnowany i osłupiały pan Staszek usiadł, pokwikując i chrumkając sobie niczym rasowy warchlak. „Gęę, Gęę” – próbowała mu odpowiadać żona Krystyna. Spostrzegł też młodego Krzyśka, który właśnie odpalał swojego smartfona, pewnie próbując znaleźć wyjaśnienie zaistniałej, absolutnie niesamowitej i uwłaczającej randze wieczoru, sytuacji. Paweł odsunął krzesło i podszedł do niego, zaglądając przez ramię na ekran telefonu. Chłopak poruszał się po ekranie bardzo sprawnie, w tym momencie przeglądał jeden z głównych serwisów informacyjnych, ale Paweł zobaczył na ekranie coś, czego nie mógł w żaden sposób odczytać. Choć nie był to serwis, który Paweł uznawał za politycznie poprawny i wiarygodny, to wyglądał on chyba tak jak zawsze z tym małym wyjątkiem, że w żaden sposób nie dało się z niego wyciągnąć jakichkolwiek informacji. Bo tekst był nie wiadomo po jakiemu, a wszelkie obrazy przedstawiały same zwierzęta w różnych sytuacjach, pozach i miejscach. „Animal Planet, normalnie” – tyle mógł sobie Paweł pomyśleć.

Krzyś spojrzał na Pawła z podobnym lękiem co wszyscy, ale i złością, nie chciał przy tym również próbować rozmawiać. Zresztą ten nastolatek nigdy nie mówił zbyt dużo, a wszelkie informacje trzeba było z niego wyciągać niemal siłą. Chłopak skierował ekran odpowiednio tak, by obaj mogli śledzić jego zawartość, a następnie próbował jeszcze wejść na czat z kolegą, ale tu również komunikacja była utrudniona. Postanowił napisać „Wesołych Świąt” do jednego ze znajomych i o dziwo, w tej jednej wiadomości znaki stały się czytelne. Zamiast życzliwego pozdrowienia zobaczyli tylko „MIAUUUUU”, co wprawiło ich obu w jeszcze większe zakłopotanie.

W międzyczasie także Tomek wpadł na pomysł, w jaki sposób może komunikować się z resztą rodziny. Przypomniał sobie o markerze do prezentów, więc poszedł do kotłowni w czasie, gdy ta uroczysta kolacja powoli przeradzała się w absurd. Każdy, z wyjątkiem najmniejszych dzieci, wydobywał z siebie zwierzęce dźwięki, a jakby tego było mało, niektórzy zaczynali histeryzować w iście zwierzęcy sposób. Tomek w tych okolicznościach starał się zachować zimną krew. Zapalił światło w kotłowni i zaczął szukać cienkopisu, którego nie było na półce. Rozgarniał torby z prezentami i zaglądał do nich, nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć, gdzie go dokładnie odłożył. „Jest” – pomyślał, gdy znalazł go w kącie na podłodze za torbami. Chwycił jedną z karteczek dopiętych do toreb prezentowych i próbował napisać cokolwiek, ale znaki, które pojawiały się na śliskim papierze, w żaden sposób nie przypominały ludzkiego języka. Usiadł zrezygnowany na podłodze, opierając się plecami o ścianę i odchylił głowę do tyłu, grzebiąc ręką po włosach i po brodzie. Spojrzał przez uchylone drzwi do jadalni, gdzie widział siedzącego i objadającego się kapustą pana Staszka. „Boże, pomóż” – przeszło mu przez głowę i poczuł jednocześnie, że musi coś zrobić, że nie może tu zostać. Bez wahania ruszył do wiatrołapu, gdzie nałożył buty i wyszedł na podwórko.

Deszcz przestał padać, a nawet zaczęło się lekko przejaśniać, bo chmury szybko przesuwały się po niebie, odsłaniając tu i ówdzie oświetlane blaskiem księżyca niebo. Zawiewało chłodem i zanosiło się na lekki przymrozek, ale Tomek, mimo iż był bez płaszcza, jakoś tego nie odczuwał. Wiatr i blask księżyca zaburzały jego racjonalny tok myślenia, bo przecież chciał coś zrobić, szukać pomocy i wybrnąć z tej chorej sytuacji. Nie było mu to jednak dane, bo jakimś sposobem ważniejsze stały się inne, mało znane potrzeby. Poczuł, że musi biec, po prostu biec przed siebie, właśnie w tamtą, a nie inną, stronę – gdzieś w głąb doliny rzeki Narew. Gdzieś tam, gdzie znajdzie swoje właściwe miejsce, gdzieś jak najbliżej natury, najlepiej w lesie. Biegł tak przez błotnistą drogę, a następnie pole, nie zważając już na nic, od czasu do czasu wyjąc przy tym jak prawdziwy wilk.

A co działo się w domu, w którym ta fatalna wigilia miała miejsce? Najmłodsze dzieci, które o dziwo zachowały normalny stan, uciekły na górę i schowały się w jednej z sypialni. Grzesio starał się pocieszać płaczącą Halinkę, mówiąc, że to jakieś czary i jednocześnie myśląc o tym, jak i gdzie szukać pomocy. „Może to zaraz minie” – myślał tak sobie, bo oprócz tego, że wszyscy dorośli wydawali z siebie dziwne dźwięki, zachowywali się dziwacznie i sami byli sobą lekko przerażeni, to tak naprawdę nic się nie działo. Mała Irenka została na dole z mamą, w jej bezpiecznych objęciach, a ta starała się nic nie mówić, by całkiem nie wystraszyć córeczki. Krzysiek chodził po pokoju, od czasu do czasu sprawdzając smartfon, ale ten w tej sytuacji był całkowicie bezużyteczny. „Dzwonić na 112? Nie dogadam się z nimi, bez sensu” – myślał sobie i miał coraz większą ochotę, by zjeść te ryby znajdujące się na stole, bo większość z obecnych ich nie tknęła. Natomiast wszystkie inne potrawy, takie jak pierogi, barszcz, chleb czy nawet wegetariańskie specjały Moniki, znikały szybko ze stołu, nie mówiąc o kapuście, której już dawno nie było. Krzysztof nie mógł dłużej wytrzymać i zajął się najpierw śledziami w oleju, bo jakoś najbardziej go skusiły. Z pokrojonych i gustownie poukładanych kawałków odgarniał wszelkie dodatki, takie jak cebula czy rodzynki, a następnie pakował je do buzi. Gdy zaczął jeść, z jego ust dało się usłyszeć łagodne mruczenie, mrużył przy tym oczy, rozkoszując się smakiem śledzików.

Podczas tej wyjątkowej uczty dało się słyszeć co jakiś czas zwierzęce odgłosy, ale to, że wszyscy bez wyjątku byli maksymalnie zaangażowani w opróżnianie półmisków z jedzeniem. Gorzej, gdy jedzenie zaczęło się kończyć, bo maniery biesiadników stawały się bardzo różne i groziły większym chaosem, niż wszyscy z nich by tego chcieli.

Serię pogarszających sytuację zdarzeń zapoczątkował Stanisław, który zjadając całą kapustę prosto z półmiska, postanowił szybko przenieść się na kanapę chrząkając sobie pod nosem. Tam chwyciło go lekkie wzdęcie, ale nic sobie z tego nie robił, aż do momentu, kiedy poczuł, że musi skorzystać z toalety. Miał na tyle świadomości, by samodzielnie jej poszukać, ale jak większość z gości nie za bardzo wiedział, gdzie się znajdowała. Otworzył pierwsze lepsze drzwi i traf chciał, że poczuł powiew jeszcze wilgotnego powietrza z podwórka. To sprawiło, że dostał się do wiatrołapu, w którym drzwi na zewnątrz były szeroko otwarte. Dziadek Stanisław bez namysłu wyszedł na podwórko. Tam poczuł, że najlepszym miejscem dla niego, w którym również załatwi swoją potrzebę, będzie rozjechana przez samochody mokra, zabłocona droga. Udał się za bramę i z lekkim uśmiechem wlazł pluszowymi kapciami prosto w błocko. Szybko dostał olśnienia, że w tych kapciach to żadna przyjemność, więc próbował je zdjąć, ale podnosząc nogę, stracił równowagę i klapnął tyłkiem w największą kałużę.

– Łiiiiiii!!!! – taki głośny dźwięk dało się słyszeć z podwórka, co od razu zaniepokoiło Grzesia, który wyjrzał przez okno sypialni i zobaczył, jak dziadek tapla się w błocie.

„Szkoda, że nie mam jeszcze własnego telefonu” – myślał sobie chłopiec. Napisał nawet o tym w liście do Świętego Mikołaja i wierzył w to, że ten spełni jego marzenia. Pomyślał sobie, że mógłby zadzwonić po pomoc z telefonu swego ojca, którym sprawnie się już posługiwał. Chciał udać się na dół, bo pomyślał, że może jest jakaś szansa na dotarcie do telefonu taty, ale widząc to, Halinka zapłakała jeszcze mocniej.

– Nie zostawiaj mnie tu! – zaszlochała głośno, a chłopiec w tym momencie już naprawdę nie wiedział, co robić. Tym bardziej, że z dołu dobiegały odgłosy jakiejś awantury. Słychać było tylko głośne muczenie i kwakanie, aż w pewnym momencie przerwał to brzdęk pękających i tłukących się o podłogę naczyń spadających ze stołu. Halinka jeszcze bardziej się przestraszyła, ale w tym samym momencie Grześ zauważył na drodze światła samochodu.

– Jest pomoc! – krzyknął z radością do Halinki, chwytając ją za rękę i ciągnąc w górę – biegniemy! – i ruszyli razem po schodach na dół. Zdołał w międzyczasie krzyknąć jeszcze: – Nie patrz na nich – ale Halinka z szeroko rozwartymi oczami stanęła i obserwowała, jak jej tata Kacper ugania się wokół wigilijnego stołu za swoją małżonką, rycząc głośno jak byk.

– Chodź! – krzyknął głośno na nią Grześ i szarpnął ją z całej siły, mało się nie przewracając. Wbiegli do wiatrołapu, chłopiec znalazł szybko ich buty i kurtki, ubierali się w pośpiechu i niechlujnie. W międzyczasie przeszkodziła im trochę babcia Krysia, która przebiegła przez przedsionek, lamentując przy tym po gęsiemu.

Grzesiowi i Halince udało się wreszcie wydostać na drogę, więc biegli w stronę świecących się żółtych świateł małego samochodu, który nie wiadomo dlaczego zatrzymał się na środku drogi w polu. Obok niego, na poboczu stał sam Święty Mikołaj, który drapał się w głowę i palił elektronicznego papierosa. Z wnętrza dwudziestoletniego Hyundaia i10 dobiegało rytmiczne dudnienie basów i któryś z niezliczonych polskich kawałków w stylu agresywnego hip-hopu. Mikołaj był tak czymś zaabsorbowany, że nie widział zbliżających się z oddali dwóch małych postaci.

– Haloo, proszę Pana! – krzyknął biegnący chłopiec, który był już blisko samochodu.

– Czekaj, nie widzisz? – krzyczała biegnąca za nim Halinka – to Święty Mikołaj!

– Co?!? – Grzesio zwolnił i zatrzymał się jakieś pięć metrów od samochodu – rzeczywiście! Halo, Panie Mikołaju! – krzyknął Grześ w stronę tajemniczej postaci.

– Dzieci? – zdziwienie wybiło Mikołaja z owego stanu zakłopotania. Szybko schował elektryka do kieszeni gdzieś pod czerwonym płaszczem, a następnie postanowił ściszyć radio w samochodzie. Andrzej dorabiał sobie w ten wieczór jako Mikołaj, ale nie spodziewał się tego typu kłopotów, w których właśnie dosłownie ugrzązł. Błotnista droga zatrzymała jego Hyundaia, kiedy był już tak blisko nowej rezydencji Agnieszki i Marka. Jednak, gdy zobaczył dzieci, starał się zachowywać, jak na swoją rolę przystało.

– Co wy tak biegacie same? Nieładnie. – w pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że te małe cwaniaki zjadł brak cierpliwości i postanowiły na własną rękę szukać Mikołaja i prezentów.

– Pomóż nam Mikołaju! Ty wszystko możesz – z wyraźnie uradowaną miną krzyczała Halinka i podbiegła do Andrzeja, chwytając go za rękaw płaszcza.

– Ale… ja sam potrzebuję pomocy – już chciał prosić, by wspólnymi siłami popchnęli samochód, ale szybko zdał sobie sprawę, że lepiej będzie, jak zachowa się odpowiednio do swojej rangi i nie pozwoli, by czar Świętego Mikołaja prysnął – Ale co? Zgubiliście się? – zapytał, kładąc rękę na główce małej Halinki.

– Nie, coś się stało wszystkim – odpowiedział rzeczowo Grzesio – tam, u nich w domu.

– Odczaruj ich Mikołaju – prosiła Halinka i szarpnęła Andrzeja za rękaw, ciągnąc w stronę domu.

– Nie żartujcie z Mikołaja – Andrzej nie miał ochoty na jakieś głupie zabawy i bardziej zależało mu na wygrzebaniu samochodu z błota.

– Nie żartujemy, oni… – i tu mina Grzesia zrobiła się naprawdę poważna i puściły mu emocje. Był bliski płaczu. Andrzej teraz zrozumiał, że dzieje się coś naprawdę niedobrego.

– Nie płacz! Wierzę wam. Już, już idziemy – zdążył tylko zgasić światła i zamknąć samochód i ruszył za idącymi powoli w stronę domu dzieciakami.

Nie zdążyli nawet dojść do posesji, a Andrzej zobaczył coś, co było totalnym szaleństwem. Tarzający się w błocie i kwiczący jak warchlak starszy pan oraz biegająca wokół niego gęgająca starsza pani.

– Oni tak wszyscy! – zdążyła tylko powiedzieć Halinka, wtulając się w ramiona Grzesia.

– Jezu! – krzyknął Andrzej i przerażony zaczął uciekać tam, skąd przybiegł.

– Stój – próbował powstrzymać go Grześ, a Halinka, nie tyle znów zrozpaczona, co zezłoszczona oznajmiła: – To nie jest prawdziwy Mikołaj! Zostaw go! Nie miał sań!

Andrzej nie zważał na zrozpaczone dzieci i biegł prosto do samochodu, aż usiadł na przednim siedzeniu. Odchylił głowę i zamknął oczy, próbując zebrać myśli, ale jedyne, co logiczne przyszło mu do głowy, to to, że jakimś cudem w tych wigilijnych potrawach musiały się znaleźć grzyby halucynogenne lub inna podobna substancja. Nie było innego wyjścia. Po prostu wyjął smartfona z uchwytu samochodowego i zadzwonił.

A Tomek? W swym szaleńczym biegu wpadł na czyjeś podwórko, na którym pies zdążył zaalarmować domowników, że dzieje się coś dziwnego. Zakłócenie wigilijnego spokoju w tym wypadku nie mogło przejść bez zdecydowanej reakcji gospodarza i jego gości, którzy po krótkim pościgu schwytali niesfornego intruza. Mimo, iż Tomka łapało trzech rosłych mężczyzn, nie było to łatwe zadanie. Na początku próbowali mu przemówić do rozsądku, krzyczeli, by się zatrzymał, ale to nie dało efektu. Jeden z nich zdołał chwycić Tomka za rękę, ale od razu trafił na opór i agresję, więc do akcji wkroczyli pozostali dwaj. W trójkę udało im się obezwładnić wyjącego i skowyczącego osobnika, który szarpał się w ich uściskach. Jednoznacznie stwierdzili, że to zbieg z pobliskiego szpitala w Choroszczy. Nie było innego wyjścia, jak tylko wezwać pracowników tej instytucji, by zabrali pacjenta z powrotem. W trakcie przyjmowania tego zgłoszenia dyżurny przerwał na chwilę rozmowę i zasłaniając słuchawkę telefonu, krzyknął do kolegów pielęgniarzy: „Czekajcie! Jest jeszcze jeden!”.


Doktor Piotr Pietrukiewicz wracał właśnie pociągiem do swojego domu znajdującego się na przedmieściach Grodna. Nie mógł już się doczekać powrotu, bo podróż przez całą Europę dała mu się we znaki. Opóźniony samolot na lotnisku we Frankfurcie i czekanie w terminalu, mimo iż odbywało się w zacnym gronie delegacji instytutu psychiatrii, nadzwyczaj go zmęczyło. Podrzemywał w przedziale 1 klasy, ale nie było mu dane zaznać głębszego snu.

„Cóż, kolejny raz warto było”. Satysfakcję z wyjazdu dopełniało wszystko, co się tam wydarzyło. Przedstawił swój dorobek naukowy na tyle przekonywująco, że doczekał się oklasków i uznania od kolejnych znaczących osobistości w dziedzinie, której był specjalistą. Chociaż coraz trudniej było mu bronić swojego dorobku przed wnioskami potwierdzanymi w najnowszych badaniach, to mimo wszystko udało mu się wypracować takie schematy argumentacji, w których kluczowe było właściwe wykorzystanie faktów sprzed lat. Cóż, sukcesem tego wyjazdu była również ciężka walizka z kulinarną zawartością, której nie kupiłby w żadnym rodzimym sklepie. I te spojrzenia i zachowania towarzyszących mu na wyjeździe współpracowników i uczniów, które okazywały niekwestionowany szacunek wobec jego autorytetu, a jednocześnie zdradzały pewien rodzaj zazdrości. Cieszyły go wszelkie umizgi wobec jego osoby, bo widział w tym zwykłe próby rywalizacji o wyższe miejsce w hierarchii instytutu, którym kierował od kilku lat.

Pociąg jechał coraz wolniej, miał przed sobą jeszcze kilka stacji. Piotra cieszyło również to, że wreszcie tory na dawnej granicy dwóch państw miały te same rozmiary i nie istniała konieczność przestawiania wagonów. „Ta niby wojna wyszła nam wszystkim na dobre” – powtarzał sobie w duchu. Cóż miał myśleć, skoro do czasu tych wszystkich gwałtownych zmian pozostawał tylko młodym, mało ważnym psychiatrą szpitala w Choroszczy, którego prace naukowe były traktowane jak fantazje poparte tylko jednym udokumentowanym kazusem. Choć był to przypadek wyjątkowy, zawierał szczegółowy opis prawdziwych wydarzeń i niezwykłych przypadłości pacjentów, a nawet filmiki, na których było widać ich anormalne zachowania, to dr Pietrukiewicz w żaden sposób nie mógł nawet pomarzyć o jakimkolwiek odczycie naukowym na ten temat. W tym czasie, w innych realiach, nikt nie traktował go poważnie, a wszelkie próby wybicia się z tym, co udokumentował i dokładnie opisał, przypominały rzucanie grochem o ścianę. Dodatkowo ograniczały go zasady zachowania poufności i tajemnica zawodowa. Jeśli już miał możliwość zaprezentowania analizy niezwykłego przypadku swoich pacjentów, to i tak wszędzie, gdzie próbował przedstawić te obserwacje i wnioski, spotykał się z drwiną i prześmiewczą krytyką ze strony grona starszych specjalistów, o których uznanie i akceptację próbował zabiegać. Po przewrocie i zakończonej 5 lat temu wojnie domowej, która zmieniła sztuczne, ustalone dawno temu granice państw, wszystko się odwróciło.

Śmiałe tezy postawione przez Pietrukiewicza trafiły na podatny grunt nowej rzeczywistości kształtowanej przez nowe władze. Wiatr zmian nie ominął także psychiatrii, która mimo iż zajmuje się leczeniem poważnych zaburzeń osobowości, to powiązana jest również z wszelką psychologią i naukami pokrewnymi. Nagłe dysfunkcje, których doświadczyli jego pacjenci, objawiające się wyjątkowo realistycznym zezwierzęceniem zachowań, stanowiły coś więcej niż tylko unikalny przypadek zaburzeń osobowości. Jak od początku starał się dowodzić dr Pietrukiewicz, nie miały one źródła w żadnych substancjach psychoaktywnych, które mogły dostać się do organizmu choćby pod wpływem spożywanego jedzenia. Badania kliniczne nie wykazały żadnych śladów tego typu środków. Zresztą, jak potwierdził wywiad z dziećmi, które zachowały normalny stan podczas tych wydarzeń, te dziwne zachowania zaczęły się, zanim uczestnicy kolacji zaczęli cokolwiek spożywać. Jako poważny lekarz w trakcie pierwszych prób diagnozy, dr Piotr wykluczał również wszelkie wpływy sił duchowych, metafizyki, sił boskich, wierzeń i kultów ludowych, magii i okultyzmu czy innych zbliżonych przyczyn. Na początku skłaniał się bardziej ku jakiejś formie hipnozy, bo były to przypadki trwające zaledwie kilkadziesiąt godzin, po których pacjenci zapadali w długi sen, by następnie stopniowo wrócić do swego ludzkiego ja. Jednak badania fal mózgowych u dwóch pacjentów, którym dało się je wtedy przeprowadzić w trakcie tych zaburzeń, wykazały normalną aktywność mózgu typową dla stanu jaźni i trzeźwego myślenia.

Pociąg zwalniał, więc Piotr powoli zbierał się do wyjścia. Narzucił płaszcz, pozbierał swoje bagaże i ruszył w stronę drzwi, które otworzyły się przed nim automatycznie. Na peronie od razu poczuł kontynentalny chłód wschodu, więc postanowił sprawdzić w telefonie, jak szybko będzie w stanie dostać się do domu. Aplikacja wskazywała, że taksówek w okolicy dworca nie brakowało, więc bez zbędnej zwłoki udał się w okolice przydworcowych parkingów. Mieszkał na północnych obrzeżach miasta, w zasadzie poza jego granicami, nieopodal rzeki Niemen, w otulinie lasu. Podróż taksówką zajęła mu około 20 minut, bo pora była późna, a ruch na ulicach niewielki.

Ile to już razy jeździł taksówkami, zawsze starając się wybrać te droższe, niekierowane automatycznie, ale te, za których kierownicą siedział prawdziwy szofer. Wiele osób śmiało się z Piotra, że ma takie przyzwyczajenie, że niepotrzebnie szpanuje, że go wręcz oszukują i musi dopłacać, ale on trzymał się tego nawyku nawet nie ze względu na nieufność wobec maszyn, a pewien sentyment.

Piotr Pietrukiewicz tuż przed wojną był na tyle zaangażowany w rozwój swojej kariery i pracę, w ambitną walkę o swoją pozycję zawodową, że od rana do wieczora żył tylko tym. Ludzie, z którymi utrzymywał kontakt, to byli przede wszystkim koledzy i koleżanki po fachu, od pielęgniarzy i oddziałowych zaczynając, a na lekarzach i pracownikach naukowych uniwersytetu kończąc. Drugą grupą osób byli oczywiście pacjenci, których przypadki zawsze skwapliwie analizował, dokumentując ich anormalne przypadłości. Nie miał żadnego hobby, a z przeciętnymi ludźmi miał kontakt tylko w takich sytuacjach, jak np. podróż autobusem czy przejazd taksówką. Sporo ich było, ale jeden z nich utkwił mu w pamięci na całe życie.

Pewnego dnia zaspał do pracy. Stało się tak, bo do późna w nocy siedział z książkami przed laptopem i szukał właściwych uzasadnień do tekstu, który planował opublikować. „Zaburzenia osobowości wywołane przez nadaktywność układu limbicznego potwierdzone w przypadkach klinicznych” – tak mniej więcej miał brzmieć tytuł artykułu. Zasnął przed 3:00, a budzik z komórki nie był w stanie obudzić go rano. Był tak zmęczony pracą, że spał jak kamień. Kiedy wreszcie się ocknął, nie mógł uwierzyć, że jest już tak późno. Na dodatek jego samochód przechodził kontrolę w autoryzowanym serwisie, więc postanowił nie oszczędzać na podróży i zadzwonił po tradycyjną, droższą taksówkę. Miała być za 10 minut.

Czuł się oszukany, czekając na parkingu pod blokiem, bo minęło już 15 minut od momentu zamówienia, a taksówki nadal nie było. „Co za anarchia” – myślał sobie, bo wiele z tego, co ostatnio działo się w Białymstoku, było jego zdaniem niezłym bałaganem. Całe szczęście zauważył, jak stary mercedes z przyklejonym na drzwiach numerem telefonu, na który dzwonił, wyjeżdża zza zakrętu w uliczkę osiedlową. Zamachał rękami na kierowcę, dając wyraźnie do zrozumienia, że bardzo się spieszy.

Wsiadł pospiesznie, ale starał się nie okazywać zdenerwowania i spokojnie powiedział: – Do szpitala w Choroszczy, najszybciej jak to możliwe. Zapłacę, ile trzeba.

Taksówkarz odwrócił się do niego i zaśmiał się szyderczo, nie otwierając ust. To, co powiedział następnie, całkiem wybiło Piotra z równowagi: – Na tę chwilę, jak będziemy mieli szczęście, to dojedziem za ponad godzinę – i zabrzmiało to również bardzo spokojnie.

Piotr zagotował się w środku. Jak już miał się spóźnić, to jak najmniej, bo miał być dziś sam na dyżurze. Był właśnie środek wakacyjnego okresu urlopowego, i jakoś w głowie mu się nie mieściło, że podróż do pracy może tyle potrwać właśnie wtedy, kiedy miasto korzysta z uroków wakacji i wyludnia się maksymalnie. Nie wytrzymał.

– Proszę pana, dowiezie mnie pan na godzinę 9:00 do miejsca docelowego, pod bramę szpitala, na Placu Brodowicza 1 w Choroszczy, najkrótszą możliwą drogą. To chyba tak powinno wyglądać. – próbował w jasny i rzeczowy sposób ustalić zasady wykonywania usługi powstrzymując negatywne emocje.

W tym momencie kierowca, wyhamowując przed progiem zwalniającym, zapytał Piotra, nie odwracając głowy: – A pan co? Z księżyca zleciał? Czy na jakąś terapię? – ironizował bezwzględnie – nie wie, co się wyprawia? Wiadomości nie śledzi?

Piotr całkowicie się w tym momencie zmieszał, a taksówkarz zgłośnił radio w samochodzie, z którego głos prowadzącego audycję oznajmiał: „… i w tym czasie nasze państwo może czuć się realnie zagrożone, bo atak Rosji na Litwę w obecnej sytuacji nie spotka się z właściwą reakcją sojuszników. Z reakcją, która była możliwa do momentu, kiedy pakt północnoatlantycki istniał na zmienionych rok temu zasadach. To stawia nasz kraj w obliczu bezprecedensowego zagrożenia. Dlatego też nadane orędzie premiera wzywa naród do zachowania spokoju przy jednoczesnej gotowości do wyzwania, któremu cała Polska musi stawić czoła. To historyczna chwila…” – i w tym momencie taksówkarz przyciszył radio i zapytał Piotra: – Rozumiesz? Dociera do ciebie?

Piotr otrzeźwiał w jednej chwili i poczuł się naprawdę głupio. Nie wiedział, co powiedzieć, a cała sytuacja niczym uderzenie w głowę zmieniła mu obraz rzeczywistości.

– Ludzie w mieście całkiem pogłupieli. Cała obwodnica stoi. Nic nie wiadomo, nie ma jak normalnie wyjechać na Warszawę. W centrum zbierają się na jakieś wiece. Chuj by to wszystko – taksówkarz starał się przedstawić sytuację najlepiej, jak tylko umiał – Pojedziemy przez Słoneczny Stok i Krupniki. Tam najmniej zblokowali – po czym skręcił w lewo na ulicę Chrobrego.

Piotr prawie go nie słuchał. Wiedział, że te akty zbiorowej paniki do niczego dobrego nie doprowadzą, więc doszedł do wniosku, że co by się nie miało wydarzyć, to i tak do pracy dojechać dzisiaj musi. Tym bardziej, że w takiej społecznej histerii może mieć na oddziale bardzo dużo pracy. Zajrzał tylko w telefon, na strony serwisów informacyjnych, do których ostatnio zaglądał bardzo rzadko. Wszystko, co zdawał się przedstawić mu stary, doświadczony taksówkarz, tylko się potwierdziło.

Do ulicy Zwierzynieckiej jeszcze jakoś jechali bez większych przeszkód, ale w jej połowie utknęli w korku na dobre.

– Ha, ha! – śmiał się stary taksówkarz – mamy tu nasz cudowny kraj i naród. Na ulicach – drwił jawnie z całego tego zamieszania – cały ten Zachód gówno nam dał.

– Niech pan tak się nie waży mówić! – zaoponował Piotr – co z pana za Polak?

– Ja? Tutejszy – odpowiedział szofer z dużą pewnością siebie – i daj Boże normalny, nie mam zamiaru nigdzie uciekać. Urodziłem jeszcze za komuny, wychowałem za Gierka i w latach 80., a to, co potem się w tym kraju działo… szkoda gadać. Wszystko rozwalili, rozkradli. Wolności się zachciało i tej całej Hameryki.

– To co, źle się panu żyje teraz? Lepiej było stać w kolejkach za chlebem? Czy nie móc wyjechać za granicę? – Piotr postanowił wdać się w dyskusję, bo cóż mu zostało, stojąc w korku, w połowie drogi do celu.

– Co z tego? Może i było źle, ale ludzie… Proszę pana, ludzie byli inni. Bardziej zżyci, szczerzy i uczciwi. A dziś? Gdyby nie ta cała afera, jechałby pan i gapił się w ten swój smartfon bez słowa. Ehh…

– Nie korzystam z telefonu tak dużo – odparł zarzuty Piotr, bo faktycznie tak było. Z racji swojej profesji wręcz nałogowo zwracał uwagę na wszelkie drobne uzależnienia i natręctwa, eliminując je ze swoich zachowań.

– To i tak najmniejszy problem. Ten największy gdzie indziej jest – i tu taksówkarz zrobił pauzę, by odwrócić się do Piotra i z bardzo surową miną spojrzeć mu prosto w oczy i stwierdzić: – pieniądz, drogi panie, pieniądz nas zniszczył.

Piotr w tym momencie poczuł lekkie rozbawienie sytuacją i tym, jak prostoduszny człowiek próbuje być mądrzejszy od niego. Przyjął to jako ciekawy przypadek i postanowił pociągnąć temat.

– To ciekawe, co pan mówi, tylko nie za bardzo rozumiem. Że niby za komuny to nie było pieniędzy?

– Nie o to chodzi, panie. – wzburzył się lekko szofer – Chodzi o to, że wszystko poszło w tę stronę, że za parę lat to abonament na tlen i powietrze będzie trzeba wykupić, żeby żyć. Wszystko policzone, ja teraz nawet powinienem tu mieć dodatkową opłatę za to, że z panem rozmawiam. A co? Nieprawda?

– Proszę nie przesadzać, możemy nie rozmawiać – Piotr starał się odciąć od takich pomysłów, widząc zaangażowanie kierowcy w dyskusję.

– Co pan? Ja tu szczerze żartuję, bo 40 czy nawet 30 lat temu tak nie było, żeby za byle gówno coś jeszcze płacić i wszędzie grosza szukać, na siłę. Widać, że dla pana to normalne. Ehh… – tu westchnął ciężko i pokręcił głową – Co się porobiło z ludźmi, to ja najlepiej widziałem w latach 90. Nagle z normalnych pozamieniali się w niby biznesmenów, z uczciwych w złodziei, z przyjaciół w zaciętych wrogów. Normalnie wielu odbiła palma jakaś i trzyma do dziś.

– Pan pewnie nie wie, że u większości ludzi wraz z wiekiem nastrój i spojrzenie na świat stają się coraz bardziej negatywne. Pojawiają się tęsknoty, niespełnione marzenia i takie tam? Może pana to też dotyka? – zapytał trochę fachowo, a jednocześnie złośliwie Piotr.

– A czy ja wyglądam na takiego? – i tu taksówkarz znów się odwrócił, ale tym razem jego szczery, szeroki uśmiech spod siwiejących już mocno wąsów był całkowitym zaprzeczeniem tego, co chciał mu wmówić pasażer – Maładziec¹, powiem tyle, że moje dzieci i wnuki, jak trzeba, to w każdej chwili mogą jechać do Hiszpanii i tam siedzieć. A ja sobie tu radzę dobrze i mimo, że te Bolty jeżdżą za psie grosze. Nie do mnie z takimi tematami.

– To co? O innych się pan martwi, co pan tak narzeka? Ludzie jak ludzie – starał się zapędzić starego taksówkara w kozi róg.

– Ja po prostu myślę, że w tym wszystkim ludzie pogłupieli już całkiem za pieniądzem, a im ich mają więcej, tym gorsi się robią. Zamiast cieszyć się tym, co mają, to źle im, jak nie mogą mieć jeszcze więcej. I nie mogę tego zrozumieć, że tak musi być, bo kiedyś tak nie było.

– Taka natura ludzka – i tu Piotr chciał już wspomnieć o socjobiologii, ale się powstrzymał, bo przecież nie był to jakiś naukowy dyskurs – i chyba taka cena wolności i tego, że mamy demokrację.

– Żadna to wolność, jak pieniędzy człowiek nie ma. Ja wiem jedno: w innym świecie dorastałem i wtedy, jakby… jakby to dobrze powiedzieć – tu taksówkarz próbował zebrać właściwe słowa, aż wreszcie powiedział: – tamci spotkali tych ludzi z dzisiaj, to by ich tam do tego szpitala zawieźli, gdzie jedziemy.

Choć było to powiedziane nie do końca w jasny i precyzyjny sposób, to Piotr zrozumiał tego poczciwego człowieka bardzo dobrze. „Gdyby wszystko było takie proste, jak mu się wydaje” – pomyślał i odparł:

– Niech pan nikogo tam nie wysyła, starczy tego, co jest – powiedział Piotr już z pełną powagą – a i w czasach, o których pan mówi, też pusto nie było.

– Może pusto to nie, ale rozumiem, że chyba poprawiło się niewiele – odparł taksówkarz i stwierdził, zmieniając temat – Mówiłem, że tędy będzie luźniej.

Wyjeżdżali już ze Starosielc, a Piotr spojrzał na zegarek, który wskazywał 9:09. Cała przejażdżka w tych warunkach trwała około 40 minut, a jego spóźnienie nie było tak duże, jak na początku mogło się zanosić. Podziękował kierowcy i zapłacił, przykładając zegarek do czytnika, a ten pożegnał go słowami, których Piotr nie do końca rozumiał: – Do następnego i nie panikujmy. Jak to mówią: Tisze jediesz, dalsze budziesz.1 – i powiedział to całkiem poważnie, z lekkim przejęciem.

Jak się okazało, mimo ogólnego zamieszania i zbliżającego się konfliktu zbrojnego, Piotr tego dnia nie miał aż tyle pracy w szpitalu. Może dlatego, że uwaga wszystkich była skupiona na tym, co się dzieje tuż za polską granicą. On sam, po wykonaniu rutynowych obowiązków i dokonaniu kilku wypisów, które pojawiły się nagle, jakby w wyniku cudownych ozdrowień, miał czas na własne przemyślenia. Cała ta poranna jazda do pracy i dyskusja z taksówkarzem przypomniała mu tylko, że chyba zbyt dużą wagę przywiązuje do neuropsychiatrii i czysto fizycznych czynników w badaniach pacjentów, a zapomina o czynnikach zewnętrznych. Z tej porannej, niby dyskusji, została mu w głowie ta socjobiologia. Jak dawno nie używał tego terminu, jak w wirze pracy i rutynowych czynności musiał odkładać na bok wszelkie teorie związane z uwarunkowaniami kulturowymi i socjologią na rzecz tradycyjnej medycyny. Ta rozmowa z przypadkowym taksówkarzem, pozornie mało naukowa i kompletnie nieprofesjonalna w jego mniemaniu, pomogła mu zmienić spojrzenie na prowadzone przez niego analizy. Wspominał ją sobie od czasu do czasu, a szczególnie teraz, gdy wracał do swojego domu pod Grodnem z kierowcą, z którym nie rozmawiał w trakcie kursu wcale.

Dojechał właśnie na miejsce, które było jego małym królestwem. Posiadłość doktora była kiedyś małym gospodarstwem agroturystycznym, leżała na uboczu, a jednocześnie bardzo blisko miasta, w bardzo urokliwej okolicy. On sam zakochał się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia i wiedział, że właśnie tu będzie realizować swoje plany. Wysiadł z taksówki i od razu został powitany przez dwa dobermany, które strzegły jego posesji. Psy miały ochotę obskoczyć swego pana z radości, ale wystarczył jego jeden gest ręką i surowe spojrzenie, by z tej eksplozji psich uczuć pupilom pozostały tylko drgające końcówki po obciętych ogonach i rozdziawione pyski. Szedł w stronę starego drewnianego domu, zbudowanego w stylu szlacheckiego zaściankowego dworku. Gdzieś ze stajni znajdującej się w głębi podwórza było słychać rżenie koni, a z przybudowanych do niej szop gęganie gęsi. Tak część zwierząt witała swego pana, który właśnie wszedł na ganek, by otworzyć drzwi do przedsionka.

– Heleno! Wróciłem – oznajmił donośnie, stając w drzwiach salonu, co od razu spotkało się z odzewem ze strony starej papugi Jolki siedzącej na poręczy schodów. – Heleno! Gdzie jesteś? – krzyczała skrzekliwie – Pan wrócił! Pan wrócił! – skubała się przy tym po brzuchu, gdzie pióra miała już nieco przesadnie przerzedzone.

– Pewnie się gdzieś krząta w obejściu, co, Jolka? – zaśmiał się przy tym, mówiąc to do papugi. – Powtorienije – mat’ uczenija2 – odpowiedziała papuga i odleciała gdzieś w głąb korytarza na piętrze.

– Oj, Jolka, Jolka – westchnął Piotr – a tak się dobrze zapowiadałaś. – mówił to, zdejmując płaszcz i rzucając go na krzesła w jadalni.

Na płycie kuchennej stał garnek z jeszcze ciepłym bigosem, który Helena zostawiła mu na kolację. „Nie jestem za bardzo głodny” – pomyślał Piotr i usiadł na jednym z krzeseł przy stole. Miał raczej ochotę, by przejść się po swojej posiadłości i sprawdzić, co się dzieje u swoich podopiecznych, których fachowo na potrzeby naukowe nazywał obiektami badań.

Wojna, która w zasadzie trwała niecałe dwa lata, zmieniła życie doktora niemal o 180 stopni. Wyszedł z tego całego zamieszania bez szwanku, bo jako osoba bardzo oszczędna, a jednocześnie na tyle sprytna i pojmująca ludzką naturę, zdołał utrzymać się jako pracownik szpitala nawet w najtrudniejszym okresie. Znał trochę język rosyjski, co pozwalało mu na szybkie przyswajanie nowej rzeczywistości i odnalezienie się w kształtujących się układach międzyludzkich.

Najważniejsze jednak, że jego wcześniejsze badania nad pamiętnym wigilijnym przypadkiem pacjentów z objawami zezwierzęcenia stały się jego przepustką do prawdziwego sukcesu zawodowego w nowej rzeczywistości Ruskiego Miru. Dr Piotr Pietrukiewicz, forsujący swoje tezy poparte konkretnym przypadkiem określonym jako Casus Podlaski, zdobywał coraz większe uznanie i rozgłos. Z pomocą kilku autorytetów rosyjskiej psychiatrii, z którymi współpracował, opracował kilka publikacji wyraźnie wpasowujących się w szersze treści, które przyniosła nowa rzeczywistość. Nie sposób się tu rozpisać na ten temat i wyjaśnić coś, co było naukowym dorobkiem życia Piotra, a i on sam czasami nie do końca umiał zrozumieć, jak to wszystko się potoczyło. Czy była to tylko zmiana w metodologii, umożliwiająca stosowanie badań kulturowych czy socjologicznych, może te próby wyjaśnień z pogranicza magii i religii, które na początku tak zdecydowanie odrzucał, a może tylko czysta nowa propaganda przeciwko resztkom zachodnioeuropejskiego myślenia, a może wszystko po trochu.

Jako uznany psychiatra, który dokonał przełomowych odkryć i zmienił wiele punktów widzenia w swojej dziedzinie, otrzymał wiele przywilejów. Jednym z nich była możliwość kontynuowania swoich badań w komfortowych warunkach domowych. Otrzymał granty finansowe na budowę i rozwój własnego laboratorium, a w zasadzie miejsca, w którym mógł szczegółowo badać zachowania zwierząt, szczególnie pod kątem ich sposobów komunikowania się. Wymagał tego charakter takiej pracy naukowej, gdyż pod tym względem jego tezy dotyczące przyczyn zachowań zwierzęcych u ludzi były najmniej odporne na krytykę ze strony naukowych oponentów z całego świata.

„Czas na zaległy obchód” – powiedział z zadowoleniem do siebie Piotr, klepiąc się po kolanach. Wstał i ruszył w stronę wyjścia, wołając w trakcie papugę Jolkę, która z niechęcią, ale posłusznie posłuchała swego pana. W drzwiach trafili oboje jednak na Helenę, która wracała z wieczornego oporządku.

– Priwiet!3 Cały i zdrowy – uśmiechnięta twarz starszej kobiety była naturalna i szczera – powrót na czas. A bigos jadł już? – zapytała z właściwą sobie matczyną troską. – Nie głodny, Helenko – odparł Piotr z uśmiechem – praca wzywa.

Uśmiech Heleny jakby nieco przygasł, ale wiedziała, że na nic tu morały i przestrogi. Doktor i tak pójdzie robić ten swój obchód, a bigos z grillowanymi warzywami gotowany na prawdziwym ogniu z pieca, będzie zjedzony dopiero jutro na śniadanie.

– Jakby co, to ja już idę się spać szykować. Herod trochę dziwny dziś, ale może mu się odmieni, jak doktor przyjdzie.

Piotr odwrócił się tylko, by powiedzieć: – Dobrze, Heleno. Dziękuję.

– Pyszny Bigos! Pyszny Bigos! – Jolka wtrąciła swoje pięć groszy.

„Idź, człowieku, idź po swoje” – pomyślała sobie smutno Helena. Znała doktora od początku jego niezwykłej kariery. Miała dyżur, kiedy to niezwykli świąteczni pacjenci zawitali na oddział szpitala w Choroszczy. Jako pielęgniarka takiego szpitala widziała wiele, ale nigdy czegoś takiego jak wtedy. Nie mogła przypuszczać, jak te zdarzenia wpłyną na jej życie i że doktor pomoże jej przetrwać najtrudniejszy czas zmian i zawirowań wojennych. „Chyba mnie lubi” – myślała sobie często, choć z czasem już nawet nie starała się rozgryzać ich dziwnej relacji.

Weszła do domu i z naturalnego przyzwyczajenia zaczęła sprzątać salon. Schowała bigos do spiżarni, powiesiła rzucony płaszcz do szafy i biorąc papierowy ręcznik, poszła obejść pokoje, by sprawdzić, czy Jolka na pewno wypróżniła się tylko do kuwety, a zdarzało się jej to ostatnio coraz rzadziej. „Durne ptaszysko, ale pan jeszcze lepszy. Lekarz, psychiatra. Chodzi i gęga jak gęś albo rży jak koń” – mówiła do siebie stara salowa. Weszła właśnie do pokoju, w którym znajdowało się małe centrum monitoringu. Na obryzganym ptasim łajnem największym monitorze widać było, jak doktor w stajni wydaje z siebie nienaturalnie brzmiące dźwięki, próbując nawiązać kontakt z koniem Herodem. Helena wycierała monitor starannie, zrzędząc jednocześnie sama do siebie. ”Wariat stary. Mówiła nie raz, ale nie słucha. Przecież wiadomo, że niby zwierzęta w Wigilię raz do roku mówią ludzkim głosem”.

A.D. Lipiec 2025

  1. ros. „молодец” (mołodiec) – „dobrze”, „świetnie”; w kontekście dialogu wyraża uznanie lub podziw.
  2. ros. „тише едешь, дальше будешь” (tisze jediesz, dalsze budziesz) – „śpiesz się powoli”; dosłownie „im ciszej jedziesz, tym dalej zajedziesz”.
  3. ros. „Повторение – мать учения” (powtorienije – mat’ uczenija) – „powtarzanie jest matką nauki”.
  4. ros. „привет” (priwiet) – „cześć” lub „witaj” (nieformalne powitanie).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze