Lało, jakby był to deszczowy wrzesień, a nie Wigilia Bożego Narodzenia. Mokry śnieg, który jeszcze rano zasypywał całą Polskę na wschód od Wisły, stopił się. Razem z nim zniknął cały potencjalny urok, jaki mogły mieć te święta. Tomasz jechał swoim Passatem ze stolicy, nie oszczędzając na prędkości. Droga ekspresowa S8 wreszcie zapewniała komfort szybkich podróży na Podlasie. Zmierzał do nowego domu swojej siostry, by spędzić ten wyjątkowy wieczór w gronie rodzinnym. Zapowiadało się na udane święta, bo szwagier Marek wreszcie doprowadził budowę do stanu, w którym mógł ugościć całą rodzinę.

„Szkoda tego śniegu, dzieciaki miałyby uciechę” – myślał Tomek, mrugając jednocześnie długimi światłami na, jego zdaniem, zbyt wolno poruszających się użytkowników lewego pasa drogi. Chciał być na miejscu jak najwcześniej, a spieszył się tym bardziej, bo musiał jeszcze zatankować paliwo gdzieś po drodze. Tak się składało, że sieć stacji, na której zawsze tankował na rachunek firmowy, miała swój najbliższy punkt dopiero w Białymstoku. Skręcił więc na najbliższą stację Orlenu, na której na szczęście nie było zbyt dużego ruchu i klientów. Od razu znalazł wolny dystrybutor, zatankował diesla w minimalnie potrzebnej ilości i poszedł zapłacić.

Stacja miała nieduży sklep, obsługiwała go dziś jedna młoda dziewczyna, która przywitała Tomka serdecznie. Ten wyjął kartę z portfela, chcąc zapłacić, jednak musiał przejść przez standardową procedurę obsługi klienta:

– Karta na punkty? – zapytała pracownica stacji, ale Tomasz odpowiedział przecząco. Nie wyraził też chęci jej założenia ani nie skusił się na duży baniak zimowego płynu do szyb. Przypomniał sobie jednak, że ma niewiele słodkości i może mu ich zabraknąć do prezentów przygotowanych dzieciakom.

– Zaczeka pani – rzucił do dziewczyny i ruszył do półki, na której królowały świąteczne słodycze, niby w promocyjnych, jak na stację benzynową, cenach. Nie zastanawiał się długo, wybrał kilka czekolad, trochę bałwanków i świątecznych mikołajów, a chcąc zachować różnorodność i wykonać stosowny do okazji szeroki gest, dorzucił jeszcze kilka paczek żelków.

– A dla pani też się coś należy – podsunął dziewczynie jedną z czekoladek – taki Mikołaj.

– Proszę dać spokój – odparła dziewczyna – Mikołaj o mnie na pewno dziś nie zapomni.

– To nic wielkiego – przekonywał jednak Tomek – cokolwiek dobrego. Taki dzień, a pani w pracy, bez nikogo.

– Oj tam, nie tylko ja dziś pracuję – odpowiedziała z uśmiechem, jednocześnie marszcząc czoło – poza tym klienci też są dziś inni, nie mam tak źle. Dziękuję i życzę spokojnych Świąt.

– Oczywiście, dziękuję i nawzajem – odparł Tomek, zabierając swoje zakupy.

Wychodząc na zewnątrz, musiał się jeszcze schylić po torebkę z żelkami, która wypadła mu z rąk, przy czym jego uwagę przykuła miska z psią karmą, która stała za stelażem z płynami do szyb. Przyspieszył tylko kroku, bo nie przepadał za podwórkowymi psami, więc ruszył dalej, wrzucił zakupy na tylne siedzenie i odpalił silnik. Mógł tylko obserwować pracownicę stacji, jak wychodzi z budynku, chyba tylko po to, by spędzić trochę czasu ze swym czworonożnym przyjacielem. Pies pojawił się nie wiadomo skąd, bardziej chyba był zainteresowany swoją opiekunką niż miską, bo zamiast jeść, skakał wokół dziewczyny i podszczekiwał. „Może i nie będziesz dziś sama, panienko, ale to nie to samo, co Wigilia z rodziną” – pomyślał sobie i ruszył w dalszą trasę.

Za Ostrowią Mazowiecką ruch się zmniejszył, dzięki temu Tomasz mógł dotrzeć szybciej na miejsce. Droga na Zastawie okazała się jednak prawdziwym wyzwaniem, bo o tej porze roku i przy aktualnej pogodzie trzeba było naprawdę uważać, by w niektórych miejscach nie ugrzęznąć w błocie. Tomek nie za bardzo się tym przejmował, w końcu samochód był w leasingu na firmę, a on chciał już tylko dojechać na miejsce. Przyjeżdżał tu już wcześniej kilka razy, znał drogę, mimo tego w pewnym momencie musiał tak manewrować w błocie, że chlapał po szybach samochodu. „Chyba nie pojedziemy moim na pasterkę” – przeszło mu przez głowę. Dojechał wreszcie, parkując gdzieś naprzeciwko domu, bo podwórko było zastawione flotą samochodów należących do jego bliskiej i tej nieco dalszej rodziny. Połowa z nich była równie zabłocona jak jego Passat, a coraz gęstszy deszcz powoli zmywał z nich brud.

Dom nie miał jeszcze skończonego ogrodzenia, więc Tomek zmierzał prosto do udekorowanych świątecznymi światełkami drzwi. Oświetliła go automatyczna lampa, nie zdążył chwycić klamki, bo drzwi otworzyła mu jego mama:

– Tomeczku. Jak dobrze, że dojechałeś – ruszyła do niego, wyciągając głowę i ręce ku niemu. Tomek od razu przywitał się z mamą, przytulając się i całując ją w policzek.

– Marek, Agnieszka… tacy zajęci. Ja otworzyłam, nie ma co – zaczynała swój potok słów – ale spójrz, jak tu ładnie, teraz nie widać, bo ciemno.

Rzeczywiście, nawet świąteczne oświetlenie i lampa nad drzwiami nie były w stanie pomóc w ocenie tego, jak wyglądało podwórko. Co do domu, można było zauważyć, że nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był to typowy dom, podobny do tysięcy budowanych w okolicy, i dało się zauważyć, że nie jest w pełni wykończony. Weszli do wiatrołapu, który oświetlała ledowa żarówka zwisająca swobodnie na kablu wystającym z sufitu. Od razu jednak dało się zauważyć, że nawet kiedy dojdą tu niezbędne elementy wykończenia, to niewiele się tu zmieni. Białe ściany i wbudowana we wnękę szafa zdradzały nowoczesny, ale ascetyczny charakter całości. Taki był cały dom Agnieszki i Marka, czyli ludzi, którzy zawdzięczali jego posiadanie wytrwałej pracy i realizacji własnych ambicji, jak na absolwentów Politechniki Białostockiej przystało.

Weszli z mamą do holu, który miał trochę dziwny rozkład. Mimo, że miejsce to było wprost połączone z dużym salonem, to oprócz schodów prowadzących na górę, wokół znajdowały się identyczne drzwi w liczbie sześciu. Każde były takie same, nieokreślone w żaden sposób i nie wiadomo, do jakich pomieszczeń prowadziły. Z tego wszystkiego Tomek musiał zapytać dyskretnie mamę:

– Nie wiesz, gdzie tu łazienka?

– Ha, ha – pani Aurelia zaśmiała się tylko – tu wszyscy mają ten sam problem. Tamte drzwi na rogu – wskazała.

Tomaszowi nie było jednak dane skorzystać z toalety od razu.

– Braciszku! – usłyszał swoją siostrę, która zmierzała w jego stronę z wyciągniętymi ku niemu rękami – Dojechałeś. Jak dobrze.

Tomek rzadko zaznawał aż takiej serdeczności z jej strony, połączonej z uściskiem. „To chyba przez te święta” – pomyślał sobie w duchu i mimo lekkiego zaskoczenia takim zachowaniem Agnieszki, dostosował się do sytuacji. Rzadko widywał ją też z założonym kuchennym fartuchem, bynajmniej nie wtedy, gdy uśmiechała się tak promiennie.

– Tomek przyjechał – zauważyła Monika, siostra Marka, która, jak widać, pomagała Agnieszce w przygotowaniach do Wigilii. Tomkowi głupio było przerywać to powitanie, a pójście do łazienki zeszło na drugi plan. Witał się więc ze wszystkimi po kolei, zmierzając powoli w stronę salonu i ustawionego tam ogromnego, chociaż słabo zastawionego jeszcze stołu wigilijnego. Większość gości zasiadała już wokół, wszyscy ubrani odświętnie, jak przystało na tak uroczystą okazję. Eleganckie, ale nie wystawne sukienki młodych mam i babć oraz koszule wciągnięte w spodnie opięte skórzanymi paskami zdecydowanie dominowały wśród mężczyzn. Gdzieś z kuchni dochodziły zapachy szykowanych potraw, a w rogu stała średnich rozmiarów choinka przystrojona w bardzo stonowany i stylowy sposób. Dominowały ozdoby w śnieżnobiałych i błękitnych barwach oraz preparowane i ręcznie ozdabiane duże szyszki. Przywitał się z Kacprem, mężem Moniki i jej rodzicami, czyli Stanisławem i Krystyną, ze swoim bratem Pawłem i jego żoną Elą oraz ich najmłodszą córeczką Irenką, która zawstydzona chowała głowę w ramionach swojej mamy. Ostatnia w kolejce była jego druga, najstarsza ze wszystkich, siostra Jola i jej syn Krzysztof. Zatrzymał się przy nich zdziwiony i zapytał, gdzie jest Michał, mąż Joli.

– Będzie niedługo. Pojechali z Markiem po sianko na stół.

– Nie może być Wigilii bez sianka – wtrąciła Krystyna.

– To racja – potwierdził Tomek i od razu dodał – przepraszam na chwilę – to wreszcie był ten moment, gdy mógł skorzystać z łazienki. Nie próbował nawet szukać swego, zapewne wyznaczonego z góry miejsca przy stole. Poszedł do tych drzwi na rogu, do łazienki oświetlonej kolejnym zwisającym z sufitu ledem, bo przy okazji dokładnie sprawdził, jak wygląda w lustrze i zrobił kilka korekt ułożenia włosów. Poprawił też ułożenie koszuli w spodniach, bo długa obecność w samochodzie wykrzywiła ją. Przypomniał sobie o prezentach i słodyczach, które miał w bagażniku i pomyślał, że dobrze byłoby coś z tym zrobić, póki dzieciaki w większości bawią się na piętrze.

Tomek znalazł w wiatrołapie duży parasol, więc mógł wyjść do samochodu, nie martwiąc się, że zmoknie. Pomogło mu to, że miał samochód z bagażnikiem kombi, dzięki czemu mógł schować się pod klapą i od razu posegregować odpowiednio upominki. Gdy kończył swoje porządki, na podwórko wjechało kolejne auto. To właśnie Marek i Michał wrócili z wyprawy po wigilijne sianko. Tomek od razu ich poznał, przerwał swoje czynności i ruszył w ich stronę. Zjawił się przy drzwiach kierowcy ze swoim parasolem niczym ktoś nieznajomy, kto chce zapytać o drogę.

– To nie Tomek? – zapytał tylko Michał, odpinając pas i od razu rozwiał wątpliwości gospodarza, który wyglądał na nieco zdezorientowanego tą tajemniczą postacią zbliżającą się do jego samochodu.

– Ha, ha! – zaśmiał się na początek Marek, wysiadając – Cześć! – podali sobie ręce. Marek przepadał za Tomkiem szczególnie. Lubili się najbardziej w całej rodzinie – O, jak dobrze, że przyniosłeś mi parasol – zażartował od razu.

– Nie tylko. Mam coś więcej. Tylko mi pomóż – Tomek postanowił wykorzystać sytuację, bo widział, że ciężko będzie mu zabrać się samemu z paczkami, które miał w bagażniku. Tym bardziej liczył na gospodarza, że pomoże mu w tym dyskretnie, szczególnie w obecności dzieci, które w większości wierzyły w św. Mikołaja. Ruszyli w stronę otwartego bagażnika.

– Poradzicie sami? – zapytał tylko Michał, który nie chciał bardziej moknąć.

– Weź tylko to siano – krzyknął Marek.

– Mam, mam – potwierdził Michał, stojąc już w drzwiach do domu.

W międzyczasie Tomek przebierał już w pakunkach, szukając tego najważniejszego w jego mniemaniu.

– To dla ciebie – wyjął wreszcie długą, podłużną torebkę z włożoną w środek litrową butelką wódki marki Finlandia.

– He, he! – znów zaśmiał się Marek – nie tylko dla mnie. Przyda się na jutro. – Spojrzał od razu na pakunki i zarządził – Dawaj z tym do kotłowni.

Obwiesili się torbami, jak mogli, udało się im przy tym ochronić pod parasolem i tak ruszyli do bramy garażowej, którą Marek właśnie otworzył z pilota.

– Mikołaj do prezentów jest wynajęty na dwudziestą. Wszystko z nim ustalone. Masz podpisane prezenty? – Marek starał się kontrolować sytuację. U niego zawsze wszystko odbywało się zgodnie z planem i tym razem również nie mogło odbyć się inaczej.

– Czekaj. Sprawdzę – Tomek nie miał zamiaru psuć planów gospodarza. Ten z kolei sięgnął na półkę nad piecem i podał mu cienkopis specjalnie przygotowany do znakowania paczek i toreb. Było ich tu już trochę, zajmowały większość betonowej posadzki w kotłowni. Tomek krzątał się przy tych, które przynieśli, starał się konfigurować je w odpowiedni sposób, by słodycze z zawartością alkoholu nie trafiły przypadkiem do dzieci. Pomagał mu w tym trochę Marek, ale wreszcie stwierdził – kończ już to, już grubo po siedemnastej, trzeba zaraz do stołu siadać.

– Dobrze jest – odparł tylko Tomek i ruszył za wychodzącym z pomieszczenia gospodarzem. Nie było już czasu na inne rozmowy.

Weszli nagle do części mieszkalnej jednymi z tych sześciu anonimowych drzwi, czym wystraszyli stojącą na środku holu babcię Krystynę. Ta natomiast właśnie wybierała się na piętro, by zdyscyplinować i zebrać wszystkie bawiące się na górze dzieci.

– Dość tego plątania się – skomentowała tylko lekko poddenerwowana – siadajcie już do stołu. Grzesiu! Halinka! – ruszyła w górę schodów, wołając wszystkich po imieniu.

– My szukamy Mikołaja – dało się słyszeć z góry w ramach prób dyskusji z babcią, co z góry nie miało szans na powodzenie.

Tymczasem gdzieś pomiędzy wigilijnym stołem a kuchnią stworzyło się jakieś większe zgromadzenie i toczyła się dyskusja na temat kompletnie niezwiązany z dzisiejszym wieczorem.

– No i myśmy myśleli, że on nam ten okap zainstaluje z tą rurą, a tu się okazało, że ona jest niepotrzebna – opowiadała o czymś Agnieszka, a większość słuchała jej z zainteresowaniem. – Okazało się, że ten okap jest od razu na wentylacji i mogliśmy tu zrobić tę półkę na świeże zioła, zaraz przy oknie – pokazywała Monice i Eli nową konstrukcję, wpadając przy tym, jak to się jej często zdarzało, w lekki samozachwyt.

– Może i nie, ale półka na pewno ładniej wygląda niż zabudowana rura – odpierała Agnieszka.

– Dawajcie tę kapustę. Potem pogadacie o domu – wtrąciła się w to wszystko babcia Aurelia. Chwyciła wielki półmisek z czymś w rodzaju bigosu i poniosła w stronę jadalni. – Panowie! Zapraszam do stołu. – Kobiety w kuchni przestały dyskutować i zajęły się właśnie usadzaniem przy stole dzieci, które zostały sprowadzone na dół przez babcię Krystynę. Wyglądało na to, że gdzieś przed godziną osiemnastą początek wigilijnej biesiady stawał się realny. Stół był w pełni zastawiony i nawet z jednej strony było widać, że pod obrusem znajduje się sianko. Ostatnie czynności przy stole i w kuchni dobiegały właśnie końca.

– Wszyscy są? – zapytała z uśmiechem babcia Krystyna. Wreszcie się udało, bo obok niej stał dostojnie jej mąż. – Zanim zaczniemy jeść, przeczytajmy Ewangelię i pomódlmy się wszyscy. – kontynuowała Krystyna z już bardziej dostojną i poważną miną. Jej nastrój udzielił się wszystkim zgromadzonym, nastała cisza, a każdy wstał z krzesła. Nawet figlarne dzieci zostały zdyscyplinowane przez rodziców i dostosowały się do sytuacji. Babcia Krysia przeżegnała się, a wraz z nią wszyscy obecni i zasiadający przy stole. Prowadząca sięgnęła po leżącą obok jej talerza Biblię, otworzyła na założonej stronie z fragmentem o narodzinach Chrystusa i tak zaczęła czytać:

– Gęęęę! Gę! – takie właśnie dźwięki wydobyła z siebie babcia Krysia. Wywołała tym totalną konsternację wśród zgromadzonej rodziny. Wszyscy spojrzeli najpierw na nią, a następnie na siebie wokół w milczeniu. Ona zaś próbowała jakby odchrząknąć, ale nie przypominało to w żaden sposób czegoś, co robi istota ludzka.

– Geeęę! – zabrzmiało to już tak przeraźliwie, a jednocześnie rozpaczliwie, że Biblia wypadła jej z rąk na stół, prosto na talerz z marynowanymi prawdziwkami. Ten zsunął się ze stołu, spadł na podłogę wraz z zawartością i rozbił się.

– Sssssssss! – chciała na to wszystko zareagować pani domu, ale to, co wydobyła właśnie z ust, przyniosło jej tylko okropny wyraz twarzy, w którym przerażenie mieszało się z wykrzywionymi ustami.

– Co się dzieje? – to pytanie skierowała szeptem Halinka do stojącego obok niej Grzesia, ale ten rozłożył tylko ręce, bojąc się otworzyć usta.

– Yyyiihhhaaa!! – zabrzmiał donośnie pan gospodarz uroczystego wieczoru, ale absolutnie nie było mu do śmiechu z tym końskim zawołaniem w tej uroczystej sytuacji. Tomek stojący obok chwycił w tym momencie Marka za ramię i również próbował coś powiedzieć, ale wyszło mu nic innego, jak tylko – Hhyyyuuu… urrr… wrrr – a brzmiało to jak jakieś wycie połączone z łagodnym warczeniem, przy którym nawet lekko wyszczerzyły mu się zęby.

Mała Irenka chwyciła się sukienki mamy i z przerażeniem spojrzała w górę, ale jej mama z lekko rozwartymi ustami rozglądała się po wszystkich i widać było, że stara się zrozumieć, co tu się dzieje. Dopiero, gdy jej córka wręcz uwiesiła się na sukience, oprzytomniała i postanowiła sprawdzić, co ona może powiedzieć. Najpierw chwyciła Irenkę pod pachami, powstrzymując ją przed zerwaniem z siebie sukienki, ale jednocześnie odwróciła głowę w stronę Pawła, próbując mówić, ale wyszło jej takie dyskretne, ciche: – Mee ee ee – więc postanowiła nie otwierać już ust. Usiadła tylko i chwyciła Irenkę, która wtuliła się w mamę, chcąc ukryć się przed wszystkimi i tą dziwną sytuacją.

Paweł natomiast postanowił w ogóle nie otwierać ust. Patrzył natomiast, jak rozwija się sytuacja, na to, jak zrezygnowany i osłupiały pan Staszek usiadł, pokwikując i chrumkając sobie niczym rasowy warchlak. „Gęę, Gęę” – próbowała mu odpowiadać żona Krystyna. Spostrzegł też młodego Krzyśka, który właśnie odpalał swojego smartfona, pewnie próbując znaleźć wyjaśnienie zaistniałej, absolutnie niesamowitej i uwłaczającej randze wieczoru, sytuacji. Paweł odsunął krzesło i podszedł do niego, zaglądając przez ramię na ekran telefonu. Chłopak poruszał się po ekranie bardzo sprawnie, w tym momencie przeglądał jeden z głównych serwisów informacyjnych, ale Paweł zobaczył na ekranie coś, czego nie mógł w żaden sposób odczytać. Choć nie był to serwis, który Paweł uznawał za politycznie poprawny i wiarygodny, to wyglądał on chyba tak jak zawsze z tym małym wyjątkiem, że w żaden sposób nie dało się z niego wyciągnąć jakichkolwiek informacji. Bo tekst był nie wiadomo po jakiemu, a wszelkie obrazy przedstawiały same zwierzęta w różnych sytuacjach, pozach i miejscach. „Animal Planet, normalnie” – tyle mógł sobie Paweł pomyśleć.

Krzyś spojrzał na Pawła z podobnym lękiem co wszyscy, ale i złością, nie chciał przy tym również próbować rozmawiać. Zresztą ten nastolatek nigdy nie mówił zbyt dużo, a wszelkie informacje trzeba było z niego wyciągać niemal siłą. Chłopak skierował ekran odpowiednio tak, by obaj mogli śledzić jego zawartość, a następnie próbował jeszcze wejść na czat z kolegą, ale tu również komunikacja była utrudniona. Postanowił napisać „Wesołych Świąt” do jednego ze znajomych i o dziwo, w tej jednej wiadomości znaki stały się czytelne. Zamiast życzliwego pozdrowienia zobaczyli tylko „MIAUUUUU”, co wprawiło ich obu w jeszcze większe zakłopotanie.

W międzyczasie także Tomek wpadł na pomysł, w jaki sposób może komunikować się z resztą rodziny. Przypomniał sobie o markerze do prezentów, więc poszedł do kotłowni w czasie, gdy ta uroczysta kolacja powoli przeradzała się w absurd. Każdy, z wyjątkiem najmniejszych dzieci, wydobywał z siebie zwierzęce dźwięki, a jakby tego było mało, niektórzy zaczynali histeryzować w iście zwierzęcy sposób. Tomek w tych okolicznościach starał się zachować zimną krew. Zapalił światło w kotłowni i zaczął szukać cienkopisu, którego nie było na półce. Rozgarniał torby z prezentami i zaglądał do nich, nie mógł sobie w tej chwili przypomnieć, gdzie go dokładnie odłożył. „Jest” – pomyślał, gdy znalazł go w kącie na podłodze za torbami. Chwycił jedną z karteczek dopiętych do toreb prezentowych i próbował napisać cokolwiek, ale znaki, które pojawiały się na śliskim papierze, w żaden sposób nie przypominały ludzkiego języka. Usiadł zrezygnowany na podłodze, opierając się plecami o ścianę i odchylił głowę do tyłu, grzebiąc ręką po włosach i po brodzie. Spojrzał przez uchylone drzwi do jadalni, gdzie widział siedzącego i objadającego się kapustą pana Staszka. „Boże, pomóż” – przeszło mu przez głowę i poczuł jednocześnie, że musi coś zrobić, że nie może tu zostać. Bez wahania ruszył do wiatrołapu, gdzie nałożył buty i wyszedł na podwórko.

Deszcz przestał padać, a nawet zaczęło się chyba lekko przejaśniać, bo chmury szybko przesuwały się po niebie, odsłaniając tu i ówdzie oświetlane blaskiem księżyca niebo. Zawiewało chłodem i zanosiło się na lekki przymrozek, ale Tomek, mimo iż był bez płaszcza, jakoś tego nie odczuwał. Wiatr i blask księżyca zaburzały jego racjonalny tok myślenia, bo przecież chciał coś zrobić, szukać pomocy i wybrnąć z tej chorej sytuacji. Nie było mu to jednak dane, bo jakimś sposobem ważniejsze stały się inne, mało znane potrzeby. Poczuł, że musi biec, po prostu biec przed siebie, właśnie w tamtą, a nie inną, stronę – gdzieś w głąb doliny rzeki Narew. Gdzieś tam, gdzie znajdzie swoje właściwe miejsce, gdzieś jak najbliżej natury, najlepiej w lesie. Biegł tak przez błotnistą drogę, a następnie pole, nie zważając już na nic, od czasu do czasu wyjąc przy tym jak prawdziwy wilk.

A co działo się w domu, w którym ta fatalna wigilia miała miejsce? Najmłodsze dzieci, które o dziwo zachowały normalny stan, uciekły na górę i schowały się w jednej z sypialni. Grzesio starał się pocieszać płaczącą Halinkę, mówiąc, że to jakieś czary i jednocześnie myśląc o tym, jak i gdzie szukać pomocy. „Może to zaraz minie” – myślał tak sobie, bo oprócz tego, że wszyscy dorośli wydawali z siebie dziwne dźwięki, zachowywali się dziwacznie i sami byli sobą lekko przerażeni, to tak naprawdę nic się nie działo. Mała Irenka została na dole z mamą, w jej bezpiecznych objęciach, a ta starała się nic nie mówić, by całkiem nie wystraszyć córeczki. Krzysiek chodził po pokoju, od czasu do czasu sprawdzając smartfon, ale ten w tej sytuacji był całkowicie bezużyteczny. „Dzwonić na 112? Nie dogadam się z nimi, bez sensu” – myślał sobie i miał coraz większą ochotę, by zjeść te ryby znajdujące się na stole, bo większość z obecnych ich nie tknęła. Natomiast wszystkie inne potrawy, takie jak pierogi, barszcz, chleb czy nawet wegetariańskie specjały Moniki, znikały szybko ze stołu, nie mówiąc o kapuście, której już dawno nie było. Krzysztof nie mógł dłużej wytrzymać i zajął się najpierw śledziami w oleju, bo jakoś najbardziej go skusiły. Z pokrojonych i gustownie poukładanych kawałków odgarniał wszelkie dodatki, takie jak cebula czy rodzynki, a następnie pakował je do buzi. Gdy zaczął jeść, z jego ust dało się usłyszeć łagodne mruczenie, mrużył przy tym oczy, rozkoszując się ich smakiem.

Podczas tej wyjątkowej uczty dało się słyszeć co jakiś czas zwierzęce odgłosy, ale to, że wszyscy bez wyjątku byli maksymalnie zaangażowani w opróżnianie półmisków z jedzeniem. Gorzej, gdy jedzenie zaczęło się kończyć, bo maniery biesiadników stawały się bardzo różne i groziły większym chaosem, niż wszyscy z nich by tego chcieli.

Serię pogarszających sytuację zdarzeń zapoczątkował Stanisław, który zjadając całą kapustę prosto z półmiska, postanowił szybko przenieść się na kanapę, chrząkając sobie pod nosem. Tam chwyciło go lekkie wzdęcie, ale nic sobie z tego nie robił, aż do momentu, kiedy poczuł, że musi skorzystać z toalety. Miał na tyle świadomości, by samodzielnie jej poszukać, ale jak większość z gości nie za bardzo wiedział, gdzie się znajdowała. Otworzył pierwsze lepsze drzwi i traf chciał, że poczuł powiew jeszcze wilgotnego powietrza z podwórka. Tak się złożyło, że dostał się do wiatrołapu, w którym drzwi na zewnątrz były szeroko otwarte. Dziadek Stanisław bez namysłu wyszedł na podwórko. Tam poczuł, że najlepszym miejscem dla niego, w którym również załatwi swoją potrzebę, będzie rozjechana przez samochody mokra, zabłocona droga. Udał się za bramę i z lekkim uśmiechem wlazł pluszowymi kapciami prosto w błocko. Szybko dostał olśnienia, że w tych kapciach to żadna przyjemność, więc próbował je zdjąć, ale podnosząc nogę, stracił równowagę i klapnął tyłkiem w największą kałużę.

– Łiiiiiii!!!! – taki głośny dźwięk dało się słyszeć z podwórka, co od razu zaniepokoiło Grzesia, który wyjrzał przez okno sypialni i zobaczył, jak dziadek tapla się w błocie.

„Szkoda, że nie mam jeszcze własnego telefonu” – myślał sobie chłopiec. Napisał nawet o tym w liście do Świętego Mikołaja i wierzył w to, że ten spełni jego marzenia. Pomyślał sobie, że mógłby zadzwonić po pomoc z telefonu swego ojca, którym sprawnie się już posługiwał. Chciał udać się na dół, bo pomyślał, że może jest jakaś szansa na dotarcie do telefonu taty, ale widząc to, Halinka zapłakała jeszcze mocniej.

– Nie zostawiaj mnie tu! – zaszlochała głośno, a chłopiec w tym momencie już naprawdę nie wiedział, co robić. Tym bardziej że z dołu dobiegały odgłosy jakiejś awantury. Słychać było tylko głośne muczenie i kwakanie, aż w pewnym momencie przerwał to brzdęk pękających i tłukących się o podłogę naczyń spadających ze stołu. Halinka jeszcze bardziej się przestraszyła, ale w tym samym momencie Grześ zauważył na drodze światła samochodu.

– Jest pomoc! – krzyknął z radością do Halinki, chwytając ją za rękę i ciągnąc w górę – biegniemy! – i ruszyli razem po schodach na dół. Zdołał w międzyczasie krzyknąć jeszcze: – Nie patrz na nich – ale Halinka z szeroko rozwartymi oczami stanęła i obserwowała, jak jej tata Kacper ugania się wokół wigilijnego stołu za swoją małżonką, rycząc głośno jak byk.

– Chodź! – krzyknął głośno na nią Grześ i szarpnął ją z całej siły, mało się nie przewracając. Wbiegli do wiatrołapu, chłopiec znalazł szybko ich buty i kurtki, ubierali się w pośpiechu i niechlujnie. W międzyczasie przeszkodziła im trochę babcia Krysia, która przebiegła przez przedsionek, lamentując przy tym po gęsiemu.

Grzesiowi i Halince udało się wreszcie wydostać na drogę, więc biegli w stronę świecących się żółtych świateł małego samochodu, który nie wiadomo dlaczego zatrzymał się na środku drogi w polu. Obok niego, na poboczu stał sam Święty Mikołaj, który drapał się w głowę i palił elektronicznego papierosa. Z wnętrza dwudziestoletniego Hyundaia i10 dobiegało rytmiczne dudnienie basów i któryś z niezliczonych polskich kawałków w stylu agresywnego hip-hopu. Mikołaj był tak czymś zaabsorbowany, że nie widział zbliżających się z oddali dwóch małych postaci.

– Haloo, proszę Pana! – krzyknął biegnący chłopiec, który był już blisko samochodu.

– Czekaj, nie widzisz? – krzyczała biegnąca za nim Halinka – to Święty Mikołaj!

– Co?!? – Grzesio zwolnił i zatrzymał się jakieś pięć metrów od samochodu – rzeczywiście! Halo, Panie Mikołaju! – krzyknął Grześ w stronę tajemniczej postaci.

– Dzieci? – zdziwienie wybiło Mikołaja z owego stanu zakłopotania. Szybko schował elektryka do kieszeni gdzieś pod czerwonym płaszczem, a następnie postanowił ściszyć radio w samochodzie. Andrzej dorabiał sobie w ten wieczór jako Mikołaj, ale nie spodziewał się tego typu kłopotów, w których właśnie dosłownie ugrzązł. Błotnista droga zatrzymała jego Hyundaia, kiedy był już tak blisko nowej rezydencji Agnieszki i Marka. Jednak, gdy zobaczył dzieci, starał się zachowywać, jak na swoją rolę przystało.

– Co wy tak biegacie same? Nieładnie. – w pierwszej chwili przyszło mu do głowy, że te małe cwaniaki zjadł brak cierpliwości i postanowiły na własną rękę szukać Mikołaja i prezentów.

– Pomóż nam Mikołaju! Ty wszystko możesz – z wyraźnie uradowaną miną krzyczała Halinka i podbiegła do Andrzeja, chwytając go za rękaw płaszcza.

– Ale… ja sam potrzebuję pomocy – już chciał prosić, by wspólnymi siłami popchnęli samochód, ale szybko zdał sobie sprawę, że lepiej będzie, jak zachowa się odpowiednio do swojej rangi i nie pozwoli, by czar Świętego Mikołaja prysnął – Ale co? Zgubiliście się? – zapytał, kładąc rękę na główce małej Halinki.

– Nie, coś się stało wszystkim – odpowiedział rzeczowo Grzesio – tam, u nich w domu.

– Odczaruj ich Mikołaju – prosiła Halinka i szarpnęła Andrzeja za rękaw, ciągnąc w stronę domu.

– Nie żartujcie z Mikołaja – Andrzej nie miał ochoty na jakieś głupie zabawy i bardziej zależało mu na wygrzebaniu samochodu z błota.

– Nie żartujemy, oni… – i tu mina Grzesia zrobiła się naprawdę poważna i puściły mu emocje. Był bliski płaczu. Andrzej teraz zrozumiał, że dzieje się coś naprawdę niedobrego.

– Nie płacz! Wierzę wam. Już, już idziemy – zdążył tylko zgasić światła i zamknąć samochód i ruszył za idącymi powoli w stronę domu dzieciakami.

Nie zdążyli nawet dojść do posesji, a Andrzej zobaczył coś, co było totalnym szaleństwem. Tarzający się w błocie i kwiczący jak warchlak starszy pan oraz biegająca wokół niego gęgająca starsza pani.

– Oni tak wszyscy! – zdążyła tylko powiedzieć Halinka, wtulając się w ramiona Grzesia.

– Jezu! – krzyknął Andrzej i przerażony zaczął uciekać tam, skąd przybiegł.

– Stój – próbował powstrzymać go Grześ, a Halinka, nie tyle znów zrozpaczona, co zezłoszczona oznajmiła: – To nie jest prawdziwy Mikołaj! Zostaw go! Nie miał sań!

Andrzej nie zważał na zrozpaczone dzieci i biegł prosto do samochodu, aż usiadł na przednim siedzeniu. Odchylił głowę i zamknął oczy, próbując zebrać myśli, ale jedyne, co logiczne przyszło mu do głowy, to to, że jakimś cudem w tych wigilijnych potrawach musiały się znaleźć grzyby halucynogenne lub inna podobna substancja. Nie było innego wyjścia. Po prostu wyjął smartfona z uchwytu samochodowego i zadzwonił.

A Tomek? W swym szaleńczym biegu wpadł na czyjeś podwórko, na którym pies zdążył zaalarmować domowników, że dzieje się coś dziwnego. Zakłócenie wigilijnego spokoju w tym wypadku nie mogło przejść bez zdecydowanej reakcji gospodarza i jego gości, którzy po krótkim pościgu schwytali niesfornego intruza. Mimo, iż łapało go trzech rosłych mężczyzn, nie było to łatwe zadanie. Na początku próbowali mu przemówić do rozsądku, krzyczeli, by się zatrzymał, ale to nie dało efektu. Jeden z nich zdołał chwycić Tomka za rękę, ale od razu trafił na opór i agresję, więc do akcji wkroczyli pozostali dwaj. W trójkę udało im się obezwładnić wyjącego i skowyczącego osobnika, który szarpał się w ich uściskach. Jednoznacznie stwierdzili, że to zbieg z pobliskiego szpitala w Choroszczy. Nie było innego wyjścia, jak tylko wezwać pracowników tej instytucji, by zabrali pacjenta z powrotem. W trakcie przyjmowania tego zgłoszenia dyżurny przerwał na chwilę rozmowę i zasłaniając słuchawkę telefonu, krzyknął do kolegów pielęgniarzy: „Czekajcie! Jest jeszcze jeden!”.


Doktor Piotr Pietrukiewicz wracał właśnie pociągiem do swojego domu znajdującego się na przedmieściach Grodna. Nie mógł już się doczekać powrotu, bo podróż przez całą Europę dała mu się we znaki. Opóźniony samolot na lotnisku we Frankfurcie i czekanie w terminalu, mimo iż odbywało się w zacnym gronie delegacji instytutu psychiatrii, nadzwyczaj go zmęczyło. Podrzemywał w przedziale 1 klasy, ale nie było mu dane zaznać głębszego snu.

„Cóż, kolejny raz warto było”. Satysfakcję z wyjazdu dopełniało wszystko, co się tam wydarzyło. Przedstawił swój dorobek naukowy na tyle przekonywująco, że doczekał się oklasków i uznania od kolejnych znaczących osobistości w dziedzinie, której był specjalistą. Chociaż coraz trudniej było mu bronić swojego dorobku przed wnioskami potwierdzanymi w najnowszych badaniach, to mimo wszystko udało mu się wypracować takie schematy argumentacji, w których kluczowe było właściwe wykorzystanie faktów sprzed lat. Cóż, sukcesem tego wyjazdu była również ciężka walizka z kulinarną zawartością, której nie kupiłby w żadnym rodzimym sklepie. I te spojrzenia i zachowania towarzyszących mu na wyjeździe współpracowników i uczniów, które okazywały niekwestionowany szacunek wobec jego autorytetu, a jednocześnie zdradzały pewien rodzaj zazdrości. Cieszyły go wszelkie umizgi wobec jego osoby, bo widział w tym zwykłe próby rywalizacji o wyższe miejsce w hierarchii instytutu, którym kierował od kilku lat.

Pociąg jechał coraz wolniej, miał przed sobą jeszcze kilka stacji. Piotra cieszyło również to, że wreszcie tory na dawnej granicy dwóch państw miały te same rozmiary i nie istniała konieczność przestawiania wagonów. „Ta niby wojna wyszła nam wszystkim na dobre” – powtarzał sobie w duchu. Cóż miał myśleć, skoro do czasu tych wszystkich gwałtownych zmian pozostawał tylko młodym, mało ważnym psychiatrą szpitala w Choroszczy, którego prace naukowe były traktowane jak fantazje poparte jednym udokumentowanym kazusem. Choć był to przypadek wyjątkowy, zawierał szczegółowy opis prawdziwych wydarzeń i niezwykłych przypadłości pacjentów, a nawet filmiki, na których było widać ich anormalne zachowania, to dr Pietrukiewicz w żaden sposób nie mógł nawet pomarzyć o jakimkolwiek odczycie naukowym na ten temat. W tym czasie, w innych realiach, nikt nie traktował go poważnie, a wszelkie próby wybicia się z tym, co udokumentował i dokładnie opisał, przypominały rzucanie grochem o ścianę. Dodatkowo ograniczały go zasady zachowania poufności i tajemnica zawodowa. Jeśli już miał możliwość zaprezentowania analizy niezwykłego przypadku swoich pacjentów, to i tak wszędzie, gdzie próbował przedstawić te obserwacje i wnioski, spotykał się z drwiną i prześmiewczą krytyką ze strony grona starszych specjalistów, o których uznanie i akceptację próbował zabiegać. Po przewrocie i zakończonej 5 lat temu wojnie domowej, która zmieniła sztuczne, ustalone dawno temu granice państw, wszystko się odwróciło.

Śmiałe tezy postawione przez Pietrukiewicza trafiły na podatny grunt nowej rzeczywistości kształtowanej przez nowe władze. Wiatr zmian nie ominął także psychiatrii, która mimo iż zajmuje się leczeniem poważnych zaburzeń osobowości, to powiązana jest również z wszelką psychologią i naukami pokrewnymi. Nagłe dysfunkcje, których doświadczyli jego pacjenci, objawiające się wyjątkowo realistycznym zezwierzęceniem zachowań, stanowiły coś więcej niż tylko unikalny przypadek zaburzeń osobowości. Jak od początku starał się dowodzić dr Pietrukiewicz, nie miały one źródła w żadnych substancjach psychoaktywnych, które mogły dostać się do organizmu choćby pod wpływem spożywanego jedzenia. Badania kliniczne nie wykazały żadnych śladów tego typu środków. Zresztą, jak potwierdził wywiad z dziećmi, które zachowały normalny stan podczas tych wydarzeń, te dziwne zachowania zaczęły się, zanim uczestnicy kolacji zaczęli cokolwiek spożywać. Jako poważny lekarz w trakcie pierwszych prób diagnozy, dr Piotr wykluczał również wszelkie wpływy sił duchowych, metafizyki, sił boskich, wierzeń i kultów ludowych, magii i okultyzmu czy innych zbliżonych przyczyn. Na początku skłaniał się bardziej ku jakiejś formie hipnozy, bo były to przypadki trwające zaledwie kilkadziesiąt godzin, po których pacjenci zapadali w długi sen, by następnie stopniowo wrócić do swego ludzkiego ja. Jednak badania fal mózgowych u dwóch pacjentów, którym dało się je wtedy przeprowadzić w trakcie tych zaburzeń, wykazały normalną aktywność mózgu typową dla stanu jaźni i trzeźwego myślenia.

Ciąg Dalszy Nastąpi …

#

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Najnowsze